Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/99

Ta strona została przepisana.

Szare światło zbliżającego się dnia zaczęło rozjaśniać jaskinię, złotawe błyski mknęły wśród śniegu, aż wreszcie wspaniała tarcza słoneczna wypłynęła ponad piętrzącą się lawą i musnęła promieniami swemi nasze nawpół zmarznięte postacie i martwe zwłoki Oentvogla. Nic dziwnego, że mi się plecy jego tak zimnemi wydały. Westchnienie, którem słyszał, było jego ostatniem westchnieniem. Przejęci zgrozą odsunęliśmy się od trupa, który siedział sztywny już zupełnie, rękami obejmując kolana.
Właśnie w tej chwili słońce spojrzało w głąb jaskini swoimi zimnemi promieniami, kiedy o uszy moje odbił się nagle krzyk jednego z towarzyszów. Obejrzałem się i na końcu jaskini, nie dłuższej nad dwadzieścia stóp, zobaczyłem jakąś postać, siedzącą z głową spuszczoną na piersi i zwieszonemi ramionami. Wpatrzyłem się w nią i poznałem trupa człowieka białego.
Zobaczyli go i inni. Dla naszych zmęczonych nerwów było już tego za wiele, więc jeden za drugim wynieśliśmy się co najprędzej z jaskini.