Strona:PL Hans Christian Andersen-Baśnie (1899) 267.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

gi chłopczyk, który się tłómaczył, że nie może iść nigdzie bez pozwolenia rodziców.
Reszta wesoło ruszyła do lasu. Trzymali się za ręce i śpiewali głośno, na wyścigi z ptaszkami; chłopcy i dziewczęta wszyscy się czuli równi w szkolnem koleżeństwie i wobec Boga; dusze mieli czyste, niewinne serca, więc byli tak szczęśliwi, jak może nigdy już potem na świecie.
Lecz dwie młodsze dziewczynki zmęczyły się wkrótce i wróciły do miasta; dwoje innych dzieci na brzegu lasu wolało pleść wieńce; inne skusił wreszcie namiot cukiernika.
— Jesteśmy w lesie, czyż nam tu niedobrze? Po co się męczyć dłużej? Naprawdę przecież dzwonu żadnego niema, tylko sobie ludzie tak wyobrażają.
Wtem zabrzmiał uroczyście dźwięk taki potężny i tak cudownie czysty, że kilkoro dzieci wyrzekło się spoczynku, ażeby iść dalej za tym głosem. Było ich niewiele, troje lub czworo, w sercach których ten dziwny dźwięk i tajemniczy przemówił silniej, niż wszystkie pokusy.
I poszli znowu.
Ale droga teraz była trudniejsza, a właściwie nie było nawet ścieżki. Musiały się przedzierać przez leśną gęstwinę, przez masę drzew, splątanych kolczastą jeżyną, dzikiemi malinami i powojem. Konwalie i storczyki rozlewały zapach upajający, słowiki śpiewały, a promienie słoneczne, niby złote strzały, padały przez gałęzie. Wspaniale tu było, uroczyście, świątecznie i dziko zarazem, bo wszystko rozwijało się swobodnie, bez woli i pomocy ręki ludzkiej.
W jednem miejscu leżały kamienie ogromne, mchem różnobarwnym, niby kobiercem, okryte. Czyste źródełko