jakby chciał jakąś poczwarkę rozedrzeć, i znowu śpiewając wzniósł się w górę, a ja ukryłem się poza różowymi obłokami świtu.„
„A były to gody weselne,“ opowiadał księżyc, „śpiewano pieśni, wychylano liczne zdrowia, wszystko było bogate i wspaniałe. Goście się porozchodzili, było już po północy, matki ucałowały pana młodego i pannę młodą; ujrzałem ich samych, chociaż firanki były szczelnie zaciągnięte. Lampa tylko oświecała miły i zaciszny pokój. „Chwała Bogu, że już odeszli,“ powiedział i całował jej ręce i usta; uśmiechała się i płakała, spoczęła drżąca na jego piersi, jak kwiat lotosu spoczywa na płynącej wodzie i mówili do siebie słodkie, upajające słowa. Spij słodko, szepnął, a ona odsłoniła firanki. „Jak wspaniale świeci księżyc,“ rzekła, „patrz tylko, jaki cichy i jasny!“ Zgasiła potem lampę i było ciemno w tym miłym, zacisznym pokoju, ale moje światło błyszczało, jak ich oczy. Niewypowiedziany wdzięku niewieści, ucałuj harfę pieśniarza, gdy ma opiewać tajemnice życia!“
„Dam ci obrazek Pompei,“ mówił księżyc. „Byłem na przedmieściu, na tak zwanej ulicy