wami owiniętemi w grube, białe płótna, wyglądały, jakby z starych obrazów do kościoła zeszły. Naokół nic, tylko płaski, martwy krajobraz, zeschłe, brunatne żuławy, ciemna, spalona trawa wśród białych piaszczystych wydm. Kobiety niosły swoje śpiewniki i szły do kościoła. O, módlcie się, módlcie za tych, którzy wędrują do dalekiego grobu po drugiej stronie wzburzonych fal morskich!“
„Znam pewnego poliszynela,“ mówił księżyc, „publiczność jak tylko go ujrzy, wykrzykuje radośnie; każde jego poruszenie jest komiczne i budzi szalone wybuchy śmiechu a przecież on o to wcale się nie stara, to dar, jaki od urodzenia posiadł. Jeszcze, kiedy był małym i z innymi chłopakami dokazywał, był już poliszynelem, natura go nim stworzyła, dając mu jeden garb na plecach, drugi na piersiach. Umysł jego natomiast, dusza, tak, te miał bogato wyposażone, nikt nie posiadał takiej głębi uczucia, większego napięcia ducha, jak on. Teatr był jego ideałem. Gdyby był smukłym i rosłym, na każdej scenie byłby bohaterem; bohaterskie porywy i podniosłe uczucia wypełniały jego duszę, a jednak musiał być poliszynelem. Nawet ból jego i melancholia powiększały tylko komiczną