suchość jego ostro zarysowanej twarzy i budziły śmiech licznej publiczności, która oklaskiwała swego ulubieńca. Ładniutka Kolumbina była dla niego dobrą i życzliwą, ale wolała za męża Arlekina; byłoby to rzeczywiście za śmieszne, gdyby się „la beauté et la bête“ pobrały. Jeśli poliszynel był zupełnie przygnębiony, ona jedyna umiała u niego uśmiech, a nawet wesoły śmiech wywołać; najpierw była zgnębiona, jak on, potem nieco spokojniejsza, wreszcie pełna żartów. „Wiem, wiem dobrze, co ci jest,“ mówiła, „tak, tak, to miłość.“ Wtedy musiał się śmiać. „Ja i miłość!“ wołał, „toby był świetny kawał, a jakby to publiczność oklaskiwała!“ Ale ona upierała się przy swojem: „To jednak miłość!“ i z komicznym patosem dorzucała: „Mnie kochasz!“ Tak, można się zabawiać takimi żartami, gdy się wie, że o miłości mowy być nie może, i poliszynel ze śmiechu podskakiwał wysoko w górę, i smutek mijał. A jednak mówiła ona prawdę, kochał ją, kochał ją tak gorąco, jak wszystko, co podniosłe i piękne w swej sztuce kochał. W dzień jej wesela popisywał się najśmieszniejszymi kawałkami, w nocy jednak płakał; gdyby go publiczność widziała z tą wykrzywioną twarzą, jakżeby go oklaskiwała. W tych dniach Kolumbina umarła; w dzień pogrzebu zwolniono Arlekina od wy-
Strona:PL Hans Christian Andersen - Książka z obrazkami bez obrazków.djvu/37
Ta strona została uwierzytelniona.