stępu, wszak był w smutku nieutulonym wdowcem. Dyrektor musiał coś porządnie wesołego dać, aby publiczność nie odczuła zanadto braku ładnej Kolumbiny i zgrabnego Arlekina; więc poliszynel musiał być podwójnie wesołym; skakał i tańczył z rozpaczą w sercu, i klaskano i cieszono się: „brawo! brawissimo!“ wywoływano poliszynela; o, był on nieoceniony! Wczoraj zaś w nocy po przedstawieniu podążył mały potwór sam za miasto, na samotny cmentarz. Wieniec z świeżych kwiatów zwiędły już leżał na grobie Kolumbiny; tam usiadł; był to obraz odmalowania godny; policzek wsparty na dłoni, oczy ku mnie zwrócone, jakby się w posąg zamienił; poliszynel na grobie, oryginalne i komiczne. Gdyby publiczność swego ulubieńca tak ujrzała, jakżeby go oklaskiwała: „brawo, poliszynelu, brawo, brawissimo!“
Słuchaj, co księżyc opowiadał: „Widziałem kadetów, jak godność oficera otrzymywali i po raz pierwszy wkładali na siebie świetny mundur, widziałem młodą dziewczynę w balowym stroju, narzeczoną księcia uszczęśliwioną ślubną szatą, ale żadno uszczęśliwienie nie może się równać temu, jakie widziałem wczoraj u jednego dziecka, u małej, czteroletniej dzie-