przez miasto do bramy cmentarnej nędzny karawan, nikt za nim nie postępował. Był to pogrzeb samobójcy, naszego uszminkowanego, wygwizdanego bohatera. Woźnica, który go wiózł, był jego jedynym towarzyszem, nikt nie szedł za jego trumną, nikt prócz światła księżyca. W kącie, obok cmentarnego muru, pochowano samobójcę; wkrótce na grobie jego wyrosną pokrzywy, a grabarz będzie nań rzucał wyrwane z innych grobów ciernie i chwasty.
„Przybywam z Rzymu,“ mówił księżyc, „gdzie w środku miasta, na jednem z siedmiu wzgórz, stoją ruiny pałacu cezarów; dzikie drzewo figowe wyrasta z rozpadlin murów i pokrywa ich nagość swoim szerokim, szarozielonym liściem. Wśród rumowisk poprzez zielone zarośla wawrzynu biegnie truchtem osioł i cieszy się, gdy znajdzie suchy oset. Wnijście do miejsc tych, skąd niegdyś wzlatywały rzymskie wojska, by przyjść, ujrzeć, zwyciężać, zagradza teraz nędzny, mały domek, ulepiony z gliny i przyczepiony do dwóch złamanych kolumn; winna latorośl nakształt żałobnych festonów zwiesza się z pustych okien. Wewnątrz mieszka jakaś stara kobieta z małą wnuczką, one teraz panują w pałacu cezarów i pokazują cudzoziemcom tę potęgę