sokie nasypy, na stary zamek z czerwonymi murami i łabędziami w fosach wodą napełnionych i na małe miasto z jego kościołem wśród owocowych sadów. Mnóstwo łodzi, wszystkie z pochodniami, snuło się po cichej powierzchni wody; ale nie dla połowu węgorzy płonęły pochodnie, nie, była to uroczystość. Muzyka rozbrzmiewała, śpiewano pieśni, a w pośrodku jednej łodzi stał ten, któremu składano hołd: wysoki, silny mężczyzna, w szerokim płaszczu, o niebieskich oczach i długich białych włosach; znałem go i myślałem o Watykanie z grupą Nilu i o wszystkich marmurowych bóstwach, myślałem o małej, ubogiej izdebce, zdaje się w ulicy Grönnen, gdzie mały Bertel siedział w krótkiej koszulce i prządł. Koło czasu obróciło się; nowi bogowie z kamienia powstali. Z łodzi rozległ się okrzyk: „Niech żyje Bertel Thorwaldsen!“
„Chcę ci dać obraz Frankfurtu,“ mówił księżyc. „Zwróciłem tam przedewszystkiem uwagę na jeden budynek; nie był to dom, w którym się Goethe urodził, ani stary ratusz, z którego okratowanych okien jeszcze dzisiaj wystają czaszki wołów, pieczonych na koronacyę cesarza, a potem rozdanych między lud. Był to mieszczański, zwykły dom, szaro