Strona:PL Helena Pajzderska-Nowelle 322.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

stróżami, których przecież płuca nie pytają się, czy im los dał w rękę berło czy miotłę, i którzy, jak inni, mają równe prawo do téj jedynéj ogólnéj własności, co się nazywa powietrzem.
Na skrzyp otwierających się drzwi, wgłębiona w poduszki kobieca głowa, z twarzą wyniszczoną, żółto-ceglastéj barwy poruszyła się nieco i zapadłe gorączką świecące czarne jéj oczy ociężałe spoczęły na wchodzącym.
— Antek! — wymówiła z trudnością chora — daj dziecku jeść. Obudziło się.
Antoni wziął stojący na kominie garnek z mlekiem, nalał je ostrożnie do flaszeczki, rozrobił trochą wody i pochylił się nad kołyską. Leżące w niéj kilkomiesięczne maleństwo, spowite w szarą podartą chustkę, wyglądało jak mumijka.
Nic dziecinnego nie było w téj twarzyczce woskowo-bladéj, nalanéj i jakby opuchłéj. Wielkie, niebieskie oczy, do ojcowych podobne, były jeszcze jaśniejsze, niemal wyblakłe i patrzyły już nietylko bezmyślnie — ale poprostu z osłupieniem.
To dziecko stróżowe, to był piwniczny kwiatek, kształtem niby przypominający swoich braci na słońcu rozwiniętych, ale bezbarwny i bezwonny; stęchlizna i wilgoć, jakie biedactwo od urodzenia w siebie wdychało, powlokły jego ciałko jakąś pleśnią starości, dziwnie odbijającą się przy powijakach i kołysce.
— Scholasiu! — rzekł Antoni, wkładając de-