Strona:PL Henryk Sienkiewicz-Krzyżacy 0182.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Przyszedłem się wam pokłonić: wiecie, ktom jest?
I schylił się lekko, czyniąc rękoma ruch, jakby go chciał podjąć pod nogi. Lecz on chwycił jego dłoń, obrócił go ku światłu i począł mu się w milczeniu przypatrywać.
Zbyszko już był nieco ochłonął, więc podniósłszy zaciekawiony wzrok ku Jurandowi, ujrzał przed sobą męża postawy ogromnej, z płowym włosem i również płowemi wąsami, z twarzą dziobatą i jednem okiem barwy żelaza. Zdawało mu się, że oko to chce go przewiercić na wylot, tak, że zmieszanie poczęło go znów ogarniać, wreszcie, nie wiedząc, co ma rzec, a chcąc koniecznie coś powiedzieć, by przerwać kłopotliwe milczenie, zapytał:
— To wyście Jurand ze Spychowa, ociec Danusin?
Lecz tamten wskazał mu tylko ławę dębowego krzesła, na którem sam zasiadł i nie odrzekłszy ni słowa, przypatrywał mu się dalej.
Zbyszko zniecierpliwił się wreszcie.
— Bo wiecie — rzekł — nieskładnie mi tak siedzieć, jako na sądzie.
Dopieroż Jurand ozwał się:
— Tyś chciał bić w Lichtensteina?
— A no! — odrzekł Zbyszko.
W oku pana ze Spychowa błysnęło jakieś dziwne światło i groźna jego twarz rozjaśniła się nieco. Po chwili spojrzał na Danusię i znów spytał: