Strona:PL Henryk Sienkiewicz-Krzyżacy 0810.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

co frasobliwie Zbyszko. — Widzicie... Żeby to było na Mazowszu, albo gdzie u nas, tobyśmy ich pozwali, jako Rotgera pozwałem, i potykali się na śmierć, ale tu w ich kraju nie może to być. Tu chodzi o Danuśkę i o pośpiech. Trzeba się duchem i cicho sprawić, aby biedy na się nie napytać, a potem jakoście rzekli, co pary w koniach walić do puszcz mazowieckich. Uderzywszy niespodzianie, może zaskoczym ich bez zbroi, ba i bez mieczów? To jakoże ich zabijać? Hańby mi strach! Obaśmy teraz pasowani, a i oni także...
— Już ci — rzekł Maćko. — Ale może i do potkania się przyjść.
Lecz Zbyszko zmarszczył brwi i w twarzy odbiła mu się głęboka zawziętość, wrodzona widocznie wszystkim mężom z Bogdańca, albowiem w tej chwili stał się zwłaszcza ze spojrzenia, tak do Maćka podobny, jakby był jego rodzonym synem.
— Czegobym też chciał — rzekł głucho — to cisnąć tego krwawego psa, Zygfryda pod nogi Jurandowi! Daj-że to Bóg!
— Daj-że, daj! — powtórzył zaraz Maćko.
Tak rozmawiając, ujechali spory szmat drogi, gdyż zapadła noc, pogodna wprawdzie, ale bez miesiąca. Trzeba się było zatrzymać, dać wytchnąć koniom i ludzi pokrzepić jadłem i snem. Przed spoczynkiem zapowiedział jednakże Zbyszko Sanderusowi, że nazajutrz ma sam jechać naprzód, na co ten zgodził się chętnie, wymówi-