Strona:PL Henryk Sienkiewicz-Krzyżacy 1060.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

dząc zarazem i odgadując, na czem się sprawa skończyć musi — podniósł znów Żmujdź, i coraz groźniejsze ukazując Zakonowi oblicze, jął się wspomagać ludźmi, orężem i zbożem, z żyznych ziem polskich nadsełanem.
Co gdy się stało, wszyscy, po wszystkich ziemiach olbrzymiego państwa, zrozumieli, że wybiła stanowcza godzina. Jakoż wybiła.
Raz w Bogdańcu, gdy stary Maćko, Zbyszko i Jagienka siedzieli przed bramą kasztelu, zażywając cudnej pogody i ciepła — zjawił się nagle na spienionym koniu nieznany człowiek, cisnął coś naksztalt wieńca, splecionego z łozy i wierzbiny, pod nogi rycerzy — i krzyknąwszy: „Wici! Wici!“ — pomknął dalej.
A oni zerwali się na równe nogi w wielkiem wzruszeniu. Twarz Maćka stała się groźna i uroczysta, Zbyszko skoczył, aby pchnąć giermka z wicią dalej, poczem wrócił z ogniem w źrenicach i zawołał:
— Wojna! Wreszcie Bóg dał! Wojna!
— I taka, jakiejśmy przedtem nie widzieli! — dorzucił poważnie Maćko.
Następnie krzyknął na czeladź, która w mig zebrała się wokół państwa:
— Dąć w rogi z czatowni na cztery strony świata! A inni niech skoczą na wsie po sołtysów. Konie ze stajen wywieść i wozy zaprzęgać! Duchem!!
I głos jego jeszcze nie przegrzmiał, gdy czeladź kopnęła się w różne strony, aby spełnić roz-