o czem innem, tylko o pogodzie, a rozmowa ta na statku bynajmniej nie jest tak czczą i błahą, jak na lądzie.
Ale tymczasem statek zaczyna się coraz lepiej kołysać. Po upływie pół godziny jedna z dam, która dotąd rozmawiała najweselej, nagle wstaje, spogląda obłąkanemi oczami naokoło, mówi przygnębionym głosem: „O Boże! Boże!”, poczem zbiega szybko po schodach na korytarz prowadzący do kajut. Za nią wkrótce podąża druga i trzecia, po nich mężczyźni; pokład staje się coraz pustszy; nakoniec na pobojowisku zostaje tylko kilka osób trwalszej natury, między któremi liczę się ja, mój towarzysz, jakiś doktór z rudemi faworytami i młoda para amerykańska: mąż podobny do Otella, żona do anioła.
Zawieramy ze sobą znajomość. Na szczęście, i doktór, i młoda para umieją po francusku. Oczywiście rozmawiamy tylko o morzu i przypadłościach żeglugi. Po niejakiej chwili Otello pyta mnie:
— Pan dużo podróżował po morzu?
— Jadę pierwszy raz, ale dotąd nic mi nie jest. A pan?
— O! ja znam się z morzem, i moja żona także.
— Ależ zaczyna się kołysać nie na żarty!
— To mnie mało obchodzi — odpowiada Otello, a po niejakiej chwili dodaje:
— Myślę jednak, że musiałem zjeść coś niezdrowego...
— Istotnie uważam, że pan pobladł.
— O! ale to przejdzie. Tu na pokładzie najlepiej; ani myślę schodzić na dół!
— Noc będziemy mieli piękną?
Strona:PL Henryk Sienkiewicz-Na Oceanie Atlantyckim.djvu/10
Ta strona została uwierzytelniona.