Strona:PL Henryk Sienkiewicz-Na Oceanie Atlantyckim.djvu/31

Ta strona została uwierzytelniona.

palce u nóg i pozostaje w tej ultrademokratycznej pozycji przez cały czas rewizji.
Rewizja nie trwa jednak długo, bo na statku niema nikogo chorego. Lekarze zamieniają parę słów z kapitanem i okrętowym doktorem, potem wykrzykują: All right![1] i odpływają napowrót, my zaś ruszamy dalej. Ale po małej chwili znowu: stój! Teraz komora. Przybywa nowy parowiec, również z dwoma dżentlemenami, ubranymi po cywilnemu, ale ze srebrnemi blaszkami na piersiach. Są to celnicy. Obaj mają twarze skończonych rzezimieszków; ubrani są przytem w wytarte surduty, brudną bieliznę i pogniecione kapelusze. Młodszy z nich, o popielatej cerze, kręconych blond włosach, siwych oczach, z których jedno jest szklane i osadzone na skówce, sterczącej mu w kącie oczowym koło nosa, ma minę takiego drapichrósta, że nie powierzyłbym mu dziesięciu centów. Dżentlemeni ci schodzą do salonu i rozdają podróżnym kartki, czyli drukowane deklaracje, na których ci ostatni się podpisują. Kto się podpisze, ten tem samem składa przysięgę, że nie wiezie nic zakazanego, rewidują go też potem w porcie bardzo lekko, ale jeżeli co znajdą karzą bardzo surowo. Gdy przyszła na nas kolej, drapichróst ze skówką w oku podaje memu towarzyszowi kartkę i pyta go o nazwisko.
— Nazywam się tak a tak! — odpowiada mój towarzysz.

— Jak? jak? — woła, śmiejąc się drapichróst — Tschchpischouschki?

  1. Doskonale! (ang.).