W przerwach między niemi ciągnęły się obszerne place, częścią obudowane parkanami, częścią okryte i porosłe dębami. Na początku i przy końcu ulicy wznosiły się dwa hotele: jeden pod szumną nazwą Hotelu Dżentelmanów, drugi — Szarego Niedźwiedzia. Były to najpiękniejsze budowle w mieście. Przed niemi też dzień i noc roili się górnicy: straszne figury z nożami za pasem, w kapeluszach z poobdzieranemi rondami, o twarzach, sczerniałych od słońca, dzikich, groźnych. Setki tych ludzi padły pod siekierą indyjską, lub z trudów w ciągu podróży przez pustynie Far-Westu.
Przetrwali i zostali tylko olbrzymi. I między nimi jednak grasowała febra, pobrzeże bowiem Sacramento niezdrowe. Codziennie napływały teraz nowe fale ze wschodu. Ulica Górników wrzała nieustającym jarmarkiem. W domach pootwierano sklepy, w których sprzedawano łopaty, rydle motyki, sita, rewolwery, karabiny, flanelowe koszule, sombrera, żywe srebro, słoninę, mąkę i wódkę.
Przychodzący górnik dobywał z zanadrza pióra, napełnione piaskiem złotym i płacił, sypiąc go na kantor sklepowy. Płacił za każdą rzecz literalnie na wagę złota. Handel wogóle lepiej się opłacał, niż praca górnicza. Dość powiedzieć, że funt mąki kosztował na dzisiejszą monetę dwa dolary. Cały zarobek górników przechodził do handlarzy. Dowodem tego Francuz Marja, który wykopał miliony, a umarł w nędzy. Górnik nie dba o dzisiaj. Gra on w loterję z ziemią, która każdego jutra może
Strona:PL Henryk Sienkiewicz-Pisma zapomniane i niewydane.djvu/030
Ta strona została uwierzytelniona.