ludzkiej chciwości i rozpasania. Na placach między dębami emigranci, nie mający jeszcze domów, rozkładali obozowiska wedle wozów. Dzień i noc płonęły tam ogniska, sycone czerwonem drzewem i gałęziami sumaków; przy nich zaś świeżo przybyli gotowali strawę lub zabawiali się po trudach długiej podróży. Owe wozy były dla nich śpichrzem, stodołą, lamusem mieszkaniem. Wieźli w nich wszystko, zacząwszy od zapasów żywności, broni i narzędzi górniczych, skończywszy na nadziei bogactw i lepszego losu.
Czasem przychodziło do zwad między świeżo przybyłymi, a osiedlonymi dawniej. Powód dawał zwykle jaki otrzaskany już z życiem miejscowem awanturnik, który, przechodząc koło wozów, witał emigrantów obelżywem: Hail, greenhorns (jak się macie, nowiczki). Zamieniano wówczas kilkanaście strzałów rewolwerowych, co zresztą było zwykłą rzeczą w tem mieście.
Miasto wznosiło się szybko. Obok śpiewów pijackich, wrzasków i wystrzałów, od rana do wieczora rozlegał się w niem huk siekier. Czerwone błoto ulicy Górników stwardniało od wdeptanych w nie wiórów. Gorączkowe budowanie domów zrodziło swego rodzaju przemysł, który opłacał się