położone w przeciwnym rzece końcu ulicy, paliło się ogromnym, rażącym oczy blaskiem.
Nagle w tych blaskach okazała się dziwna kawalkada.
Poczynał ją olbrzymi niedźwiedź, który biegł truchtem, kiwając potwornym łbem i rzucając ukośne spojrzenia w obie strony. Widocznie był on zwierzęciem domowem, gdyż na szyi jego widniała szeroka czerwona szarfa.
Na ten widok dżentelmanowie, siedzący pod werandami, zerwali się co prędzej z krzeseł; wszystko wybiegło na ulicę, handlarze stanęli w progach swych sklepów.
— Shot! Shot! (strzelaj!) rozległy się mieszane głosy.
— Shot! — ozwały się inne — jest swojski.
Tymczasem karawana zwolna weszła w ulicę.
Za niedźwiedziem jechało na rosłych i tęgich koniach dwudziestu murzynów, ubranych w białe opończe, a uzbrojonych od stóp do głowy. Były to najpiękniejsze okazy negrów z pokolenia Yollof, jakie dziś można widzieć tylko w olbrzymich hotelach New-Yorku i Chicago, o twarzach matowych, czarnych jak węgiel i podobnych do twarzy sfinksów, prawdziwe „grubodzioby“, których czupryna skręca się drobno przy samej skórze, jak wełna krymskiego baranka.
Za murzynami na przepysznym mustangu jechała amazonka.
Na ten widok górnicy, drwale, strzelcy, han-
Strona:PL Henryk Sienkiewicz-Pisma zapomniane i niewydane.djvu/043
Ta strona została uwierzytelniona.