— Co chcesz powiedzieć, luba moja?
Thalestris przysłoniła oczy dłonią tak białą, jak kwiat jaśminu.
— Ach! nie myśl tylko nic złego!...
Wówczas on spojrzał na nią i, choć niebawem mieli umrzeć, widocznie jednak zatroskał się o jej zdrowie, gdyż rzekł:
— Rosa pada...
— Rosa pada — powtórzyła, jak echo, Thalestris.
— I chłód nocy dojmować już poczyna. Czy widzisz ten szałas, ukochana, który osłaniają, jak płaszczem, bluszcze i wiciokrzewy. Pójdź, piękna moja! Pójdź, przyjaciółko moja! Tam dreszcz nie przejmie twego lubego ciała i umierać nam będzie zaciszniej.
Więc ona, posłuszna słowom kochanka, wstała i wsparta na jego ramieniu poczęła iść ku szałasowi, powtarzając jakimś dziwnym, sennym, nawpół do śpiewu podobnym głosem:
— Ro-sa pa-da, ro-sa pa-da...
I znikli pod płaszczem bluszczów. Słowiki umilkły. Natomiast wierny osiołek, którym Abdolonim rozwoził warzywo po Sydonie, jął niewiadomo dlaczego odzywać się wśród nocy swym przeraźliwym, do śmiechu podobnym rykiem:
— Hi-hau, hi-hau, hi-hau!
∗
∗ ∗ |