Strona:PL Henryk Sienkiewicz-Pisma zapomniane i niewydane.djvu/166

Ta strona została uwierzytelniona.
—  155  —

spać, ale których zmysły pod wpływem znużenia i jednostajnego odgłosu maszyny poczęły dębieć. W ten sposób przebyli sporą ilość stacyj — większych, pełnych gwaru — i mniejszych, tak cichych, że prócz nawoływań urzędników kolejowych, chodzących po peronie — i świstawki konduktora, nic nie przerywało milczenia. Nareszcie jednak okna z czarnych poczęły się robić sine, a potem blade. Na świecie wstawał ociężale zimowy, niewyraźny, posępny dzień. W wagonie wychylały się z cienia mroczne kąty i siedzący w nich z pochylonemi głowami ludzie. Zakopcone lampy pogasły.
— Gabrjel, widno już! — ozwał się Felicjan.
— I niedaleko — odpowiedział młodszy.
— Bardzoś zmęczony?
— Dosyć. A ty?
— Ciasno było i niewygodnie.
Poczęli przecierać powieki, a następnie spoglądać, to na się wzajem, to na swoje tobołki, umieszczone w siatkach nad głowami. Obaj mieli twarze zmięte, podkrążone oczy i nieco gorączki, jak zwykle bywa po bezsennie spędzonej nocy. Jednakże, gdy minęli przedostatnią stację, wagon opustoszał prawie zupełnie. Tylko na przeciwległej ławce siedział jakiś stary człowiek, z twarzą suchotnika, który kaszlał okrutnie przez całą noc, a obecnie otrząsnął się z odrętwienia i począł z nimi rozmawiać. Po zwykłych początkowych pytaniach i odpowiedziach rozmowa rychło przeszła na ostatnie wypadki warszawskie i krajowe. Stary człowiek