gotne powietrze wpadał głos sygnaturki — uporczywy, ale jakby zmartwiony nędzą lichych domów i marnością tego życia, do którego budził ociężałą mieścinę.
W ulicy, na którą wjechali z rynku młodzi Nowiccy, pustka była jeszcze większa — i psy poszczekiwały, jak na wsi. Minęli ją wkrótce i znaleźli się na gościńcu, wiodącym do Zawady. Śnieg leżał duży na polach i na drodze, ponieważ jednak była odwilż, więc zmiękł i płozy sań sunęły się bez szelestu. Dzień uczynił się już zupełny, ale mglisty. Zbliska można było widzieć dobrze drzewa przydrożne, natomiast dal majaczyła, jakby przesłonięta muślinem. Miejscami gęstsze tumany wstawały na rozległych białych polach i wlokły się ku drodze — długie, leniwe, popychane nie wiedzieć jaką siłą, gdyż nie było żadnego wiatru. Chwilami zakrywały całkiem okolicę, to znów rzedły, odsłaniając bliższe zadmy śnieżne, zasute krzaki i polne grusze, śpiące na dalekich miedzach pod okiścią. Kiedy niekiedy rozlegało się w górze stłumione, smutne krakanie wron, lecących stadami od lasu ku miasteczku.
Smutek był jednak nietylko w tych głosach, ale wszędy, w posępnem świetle dnia, w śnieżnych, milczących rozgłosach, we mgle i w duszach chłopców. Wydało im się, że z wrzącego życiem, walką i upojonego nadzieją zwycięstwa otoczenia wysłano ich w jakąś bezkresną krainę odrętwienia i śmierci, która zniemrawi ich, ubezwładni, zmorzy i uśpi. Ale właśnie dlatego ów przenikliwy smutek zmienił
Strona:PL Henryk Sienkiewicz-Pisma zapomniane i niewydane.djvu/170
Ta strona została uwierzytelniona.
— 159 —