doktryn. Na piersiach narodu leżał jakby olbrzymi głaz, gniotący jednakowo wszystkie klasy, a tymczasem głupota i złość, wziąwszy się za ręce, zaczęły wmawiać w lud roboczy, że nie odwalenie głazu przez mądrą pracę, ale wewnętrzna walka klasowa będzie drogą, wiodącą do zbawienia. Walka nie zmieniła się wprawdzie, bo nie mogła się zmienić w wielką i otwartą orężną wojnę domową, ale zawrzała tem silnej w sercach i ujawniła się szeregiem morderstw, które opasły jakby krwawym, piekielnym różańcem cały kraj.
A gdy napaści wywoływały obronę, nienawiść rozlała się jak morze. Człowiek człowiekowi i rodak rodakowi stał się wilkiem. Regulatorem praw uczyniono rewolwer lub nóż. Głowy zaczadziały od krwi. Serca zdziczały. Namiętności społeczne zaczęły się przeradzać poprostu w zbójeckie — i wyłoniły plagę, która trwa do dziś dnia — bandytyzm.
Ale wówczas wśród innych głosów, nawołujących do opamiętania, podniosła się i rozległa nad wrogiemi obozowiskami pieśń dziwna, wysoka, prosta jakąś prostotą pierwotnych chrześcijan, przejęta głęboką miłością dla zbłąkanych, pełna przebaczenia i pełna wiary w to, że zapanuje nad potępieńczemi krzykami i zgrzytem nienawiści — pieśń braterstwa i pokoju, która zaczęła śpiewać:
Nic nie upadla bardziej duszy,
Niż nienawiści wstrętny jad:
Co złe, dłoń Boża sama skruszy,
Co dobre — uczci Bóg i świat. —