Będę mówił o Polakach i o osadach polskich w Stanach Zjednoczonych Północnej Ameryki.
Na okrętach, przebiegających przestrzenie między Hamburgiem a New Yorkiem, jest miejsce dla najuboższych pasażerów, tak zwane: pod pokładem. Na statkach angielskich i francuskich wygląda ono jako tako, na niemieckich daleko gorzej; wogóle jest to obszerna, ciemna sala, gdzie światło dzienne dochodzi nie przez oszklone otwory w pokładzie, ale przez zwykłe soczewkowate okienka, poumieszczane w bokach statku. Kajut niema, łóżka stoją poprzypierane bezpośrednio do ściany, kąt tylko, przeznaczony dla kobiet, oddzielony jest osobnym parapetem. W czasie wzburzonego morza fale, uderzające raz wraz z hukiem w okienka, napełniają salę ponurem zielonawem światłem. Do wyziewów kuchennych i ludzkich łączy się tu ostry zapach ropy morskiej, smoły i zmoczonych lin okrętowych. Wogóle jest tam duszno, wilgotno, ciemno. Wieczorami lampy rzucają mdłe światło, szkła i naczynia blaszane, poumieszczane na stołach, dzwonią, poruszane kołysaniem się statku, wiązania skrzypią — a z góry dochodzą żałosne nawoływania majtków i ostre głosy świstawek miczmenów. W salach takich jadą emigranci.
Na niewielkich statkach, najtańszych ze wszystkich, można za dwadzieścia kilka dolarów dostać