Było to przed laty. Chodziłem wówczas do klasy pierwszej i stałem na stancji na Starem Mieście, w pierwszym z brzegu domu za Świętojańską.
Przez tę też ulicę wiodła najprostsza droga do gimnazjum, które mieściło się tam, gdzie dziś uniwersytet. Ale wolałem chodzić przez Piwną, z powodu sklepów z ptakami.
Istniało tych sklepów kilka obok siebie, po lewym boku ulicy. Nazewnątrz wisiały klatki, a w nich czyże, zięby, szczygły, słowiki i gile, niekiedy nawet sowy, sójki i kraski.
Byli to dobrzy moi znajomi, których widok przypominał mi wieś, a zwłaszcza wakacje na Boże Narodzenie, gdy z powodu mrozów to ptactwo, które nie odlatuje na zimę, zbliża się do zabudowań.
Wystawałem nieraz przed temi klatkami tak długo, że spóźniałem się na lekcje, co, jak wiadomo, pociąga za sobą rozmaite niemiłe następstwa.
Lecz i Świętojańska miała swoje ponęty, z których największą była „Fara“.
Między uczniami panowało wówczas przekonanie, które podzielali z nami zapewne wszyscy