I młody, i przystojny — comme il faut — bogaty,
Przysyłał już do matki o jej rękę swaty; —
Helcia wszystkich odrzuca, a za Jankiem wzdycha.
Jak powój, co za dębem z tęsknoty usycha,
Tak onaby go białem oplotła ramieniem,
Złączyła się na wieki — choćby dłoni drżeniem,
Chociażby wzrokiem tylko... Ach!!! gdyby ustami!!
Nie!! Ona tak nie marzy, — jej myśli nie plami
Żadna pieszczota ziemska. Myśl jej, jak niebianka,
Tak jasna i przejrzysta, jakby oczy Janka.
Ona dotąd go kocha, chociaż ani słowa
Jeszcze nie zamienili. — On miłość swą chowa
I strzeże, jakby ogień pogańskiego boga,
Wichry życia nie zgaszą jej — ani śmierć sroga,
Z duszy jej, jak z ołtarza, wiatr nigdy nie zwieje.
Czas płynący nie stłumi — deszcz łez nie zaleje.
Koniec?!! Nie — to dopiero początek powieści,
Lecz, co się dalej stanie, niech inny obwieści.
Dziś jedno ku drugiemu równą miłość czuje,
Co ja, ich dziejopisarz, jako fakt, notuję.
Lecz, czy tak będzie... czy tak będzie wiecznie?
Ja nie wiem... a zgadywać trudno... niebezpiecznie.
„Ateneum“, r. 1901, nr. 6.