Strona:PL Henryk Sienkiewicz-Quo vadis t.2 261.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

stej chmurze. Natomiast mógł lepiej widzieć przed sobą, i w chwili prawie, gdy już miał padać, ujrzał koniec zaułka. Widok ten dodał mu znowu sił. Ominąwszy narożnik, znalazł się w ulicy, która wiodła ku via Portuensis i polu Kodetańskiemu. Skry przestały go gonić. Zrozumiał, że, jeśli zdoła dobiedz do Portowej drogi, to ocaleje, choćby mu nawet przyszło na niej zemdleć.
Na końcu ulicy dojrzał znów jakby chmurę, która przesłaniała wyjście. „Jeśli to są dymy — pomyślał — to już nie przejdę“. Biegł resztą sił. Po drodze zrzucił z siebie tunikę, która zatlona od iskier poczęła go palić, jak koszula Nessusa, i leciał nagi, mając tylko na głowie i na ustach „capitium“ Lygii. Dobiegłszy bliżej, rozpoznał, że to, co brał za dym, było kurzawą, z której nadomiar dochodziły głosy i krzyki ludzkie.
— Tłuszcza rabuje domy — rzekł sobie.
Lecz biegł w kierunku głosów. Zawsze byli tam ludzie, którzy mogli mu dać pomoc. W tej nadziei, zanim jeszcze dobiegł, począł krzyczeć całą siłą głosu o ratunek. Lecz było to jego ostatnie wysilenie: w oczach poczerwieniało mu jeszcze bardziej, w płucach zbrakło oddechu, w kościach siły i padł.
Dosłyszano go jednak, a raczej spostrzeżono, i dwóch ludzi ruszyło mu na pomoc, z gurdami pełnemi wody. Viniciusz, który padł z wyczerpania, ale nie stracił przytomności, chwycił obu rękoma naczynie i wychylił je do połowy.