Markus Licyniusz Krassus wieczerzał zwykle w licznem gronie znajomych. Ale zdarzyło się pewnego dnia, że zaprosił tylko Lucjusza Wargunteja, naprzód dlatego, że chciał z nim pomówić o ludziach i wypadkach, a powtóre, że Warguntejusz, wielki zresztą ladaco i cynik, miał sławę nadzwyczaj miłego towarzysza przy stole.
Były to czasy, w których zamiary Katyliny przestawały być coraz bardziej tajemnicą spiskowych. Kurjusz wygadał się z nimi przed Fulwją, Fulwja przed innymi kochankami, ci przed Cyceronem, ów zaś grzmiał już jak Jowisz na posiedzeniach senatu, napełniając cały Rzym rozgłosem swej wymowy.
Groźna chmura zawisła zarówno nad miastem, jak nad sprzysiężonymi. Warguntejusz, jako uczestnik spisku, rozumiał to doskonale. Ale opowiadał o tem, co się dzieje z całą niefrasobliwością człowieka, któremu obojętnem jest, jak się wszystko skończy, byle się raz skończyło. Miał takie mnóstwo długów, że stanęły mu kością w gardle — nie dlatego wprawdzie, że nie miał czem ich spłacać, ale dlatego, że przecięły mu dalszy kredyt. Więc rozumował sobie, że jeśli sprzysiężeni zwyciężą, to każe wierzycieli wydusić i zagrabi ich majątki, a jeśli nie, to zginie i kredyt i nie będzie mu w Erebie potrzebny.