— Kwiaty są dla cioci, pudełko z cukierkami dla was — mówi pan Stefan. — A ciocia jest?
— Jest. Musiała słyszeć dzwonek, ale nadejdzie dopiero za chwilę, bo jak pan przychodzi, to ciocia zawsze poprawia włosy, a czasem zmienia krawatkę i nawet się trochę pudruje, żeby ją twarz nie paliła.
Pan Stefan rzuca na stół pudełko, następnie chwyta obie ręce Maryni i, potrząsając niemi silnie, mówi z rozpromienioną twarzą:
— A, moja ty droga terkotko, żebyś wiedziała, jak mi to miło słyszeć i jak cię za to kocham.
Marynia zaś, uwolniwszy rączki, pochyla swą śliczną główkę i, patrząc z przymileniem na pana Stefana, pyta, kręcąc warkocze:
— Naprawdę, pan mnie kocha?
— Jak mało kogo w świecie.
— I odpowie pan szczerze na jedno pytanie?
— Z największą pewnością.
— Bo — mówi nieśmiało Marynia — to jest może trochę nieprzyzwoite, ale nam właśnie o to chodzi — i mnie i Irce.
— No? no?
— Oto i ja i Irka chciałybyśmy wiedzieć, co to jest, jak jakiś pan uwodzi jakąś panią?
Ktoby chciał wnosić o inteligencji pana Stefana z wyrazu, jaki przybrała narazie jego fizjognomja, nie posądziłby go nigdy nietylko o trzy tuziny sonetów, ale nawet o trzy sonety, albowiem nieszczęśliwy poeta ma w tej chwili minę tak zdumioną i tak poprostu głupią, że podobnej niełatwo byłoby znaleźć na całym Parnasie.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Nowele T8.djvu/194
Ta strona została uwierzytelniona.
— 186 —