że wcale nie widzą sanek i nie słyszą chrapiących koni, albowiem żaden nie odwrócił ku nim twarzy. I w tej obojętności, w tych pochylonych postaciach, w tem zaświatowem milczeniu było coś tak martwego, że patrzącym na nich chłopcom ani na chwilę nie powstała w zlodowaciałych mózgach myśl, że to mogą być ludzie żywi, nie zaś widma zmarłych, którym jakaś tajemnicza siła kazała wrócić na świat — i iść przez śniegi — w pośmiertnem zamyśleniu.
A jednak zjawa miała przeraźliwe pozory rzeczywistości. Tuż po kosynierach martwych, przejechał na koniu, widocznie dowódca. Chłopcy widzieli, że biegł przy nim pies, który zdawał się wietrzyć po śniegu. Poczem począł przeciągać oddział strzelców z bagnetami na lufach karabinów i z chorągwią, w której zwisłych fałdach zaginał się orzeł biały. Ci szli również powolnie, zatopieni w ciszy i śmiertelnym smutku. Szereg za szeregiem przekraczał drogę leśną, a z nimi razem przetaczała się cicha, przezrocza mgła, ledwie przesłaniająca kształty widziadeł. Doszedłszy do krańca borku, naprzód kosynierzy, a potem strzelcy zawrócili na rozległe pola i poczęli się oddalać, a zarazem stopniowo zacierać. Tuman, gęstszy przy ziemi, jął pokrywać od dołu ich postacie, tak, że wkrótce tylko ramiona i głowy widoczne były nad białawą topielą; potem ostrza bagnetów i kos zamajaczały, jak ciemniejsze kreski w odległym oparze, a wreszcie wzięła ich w siebie dal milcząca — i śnieżna przestrzeń i pustka polna — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — —
Pęd powietrza rozbudził chłopców, jak ze snu.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Nowele T8.djvu/215
Ta strona została uwierzytelniona.
— 207 —