— Jeśli będzie chłop, to niech mu będzie Michał.
Ona zaś odwróciła twarz nieco zapłonioną i odszepnęła mu z kolei:
— A obiecałeś się nie przeciwiać, żeby był Herakliusz?
— Bo, widzisz, dla Wołodyjowskiego…
— Zali nie pierwsza pamięć dziada?
— I mego dobrodzieja… Hm! prawda… Ale drugiemu będzie Michał! Nie może inaczej być!
Tu Oleńka wstawszy, próbowała się uwolnić z rąk pana Andrzeja Kmicica, ale on przygarnąwszy ją jeszcze silniej do siebie, począł całować po ustach, po oczach, powtarzając przytem:
— A mój ty krociu, mój tysiącu, moje ty kochanie najmilsze.
Dalszą rozmowę przerwał im pachołek, który ukazał się na końcu ulicy i szedł śpiesznie ku letnikowi.
— Czego chcesz? — spytał Kmicic, puszczając żonę.
— Pan Charłamp przyjechał i czeka na pokojach — odrzekł pachoł.
— A owóż i on sam! — zawołał Kmicic na widok męża, zbliżającego się ku altanie. — Dla Boga, jakże mu wąsy posiwiały! Witaj, towarzyszu miły! witaj stary kompanionie!
To rzekłszy, wypadł z altany i biegł naprzeciw pana Charłampa z roztworzonemi rękoma. Ale pan Charłamp skłonił się naprzód nisko Oleńce, którą za dawniejszych czasów na kiejdańskim dworze u księcia wojewody wileńskiego widywał, następnie przycisnął jej dłoń do swoich niezmiernych wąsów, zaczem dopiero rzuciwszy się w objęcia Kmicica, zaszlochał na jego ramieniu.
— Dla Boga, co waści jest? — zawołał zdumiony gospodarz.
— Jednemu Bóg przysporzył szczęścia — odrzekł Charłamp — a drugiemu umknął. Smutku zaś mojego powody samemu tylko waszmości opowiedzieć mogę.
Tu spojrzał na panią Andrzejową, ona zaś domyśliwszy się, że przy niej nie chce mówić, rzekła do męża:
— Przyślę waszmościom miodu, a teraz ich samych zostawuję…
Kmicic pociągnął pana Charłampa do letnika i usadowiwszy go na ławie, zawołał:
— Coć jest? Pomocy ci trzeba? Licz-że na mnie, jako na Zawiszę!
— Nic mi nie jest — odpowiedział stary żołnierz, — żadnej że pomocy nie potrzebuję, póki tą oto ręką i tą szablą ruchać mogę; ale nasz przyjaciel, najgodniejszy w Rzeczypospolitej kawaler, w srogiem strapieniu, nie wiem, czyli dycha jeszcze.
— Na rany Chrystusa! Wołodyjowskiemu się coś przygodziło?
— Tak jest! — odrzecze Charłamp, nowe strumienie łez wypuszczając. — Dowiedz się waszmość, że panna Anna Borzobohata ten oto padoł opuściła.
— Zmarła! — krzyknął Kmicic, chwytając się obiema rękoma za głowę.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/012
Ta strona została uwierzytelniona.