— Jako ptak, grotem ugodzon.
Nastała chwila milczenia. Tylko jabłka spadające biły tu i owdzie ciężko w ziemię; tylko pan Charłamp sapał coraz głośniej, płacz hamując, Kmicic zaś załamał ręce i powtarzał, kiwając głową:
— Miły Boże! miły Boże! miły Boże!
— Waćpan się nie dziw moim śluzom — rzekł wreszcie Charłamp, — bo jeśli waści na samą wieść tylko o przygodzie dolor nieznośnie serce ściska, cóż dopiero mnie, którym patrzył i na jej konanie i na jej boleść, przechodzącą miarę przyrodzoną.
Tu wszedł sługa z gąsiorkiem na tacy i drugą szklanicą, a za nim pani Andrzejowa, która przecie ciekawości pokonać nie mogła. Spojrzawszy teraz w twarz męża i widząc w niej głębokie strapienie, rzekła zaraz:
— Co to za wieści waszmość przywiózł? Nie oddalajcieże mnie. Będę was, ile się godzi, pocieszać, albo zapłaczę z wami, albo radą jakowąś posłużę…
— Już i w twojej głowie rady się na to nie znajdzie — odrzekł pan Andrzej. — Ale boję się, żebyś z żalu na zdrowiu szwanku nie poniosła.
A ona na to:
— Siła ja wytrzymać umiem. Gorzej żyć w niepewności.
— Anusia umarła — rzekł Kmicic.
Oleńka przybladła trochę i opuściła się ciężko na ławę, myślał Kmicic, że omdleje, ale żal wziął w niej górę nad nagłością wieści i płakać poczęła, a obaj rycerze zawtórowali jej zaraz.
— Oleńka — rzekł wreszcie Kmicic, pragnąc myśl żony w inną stronę skierować — zali ty nie myślisz, że ona w raju.
— Nie nad nią, jeno za nią płaczę i nad pana Michałowem sieroctwem, bo co do jej szczęśliwości wiekuistej, chciałabym mieć dla siebie taką nadzieję zbawienia, jaką mam dla niej. Nie było nad nią zacniejszej panienki, lepszego serca, poczciwszej! Oj! moja Anulka! moja Anulka kochana!…
— Widziałem jej śmierć — rzekł Charłamp — nie daj Boże nikomu mniej pobożnej.
Tu nastało milczenie, aż gdy im nieco żalu łzami spłynęło, ozwał się Kmicic:
— Powiadaj waszmość, jako to było, miodem w najżałośniejszych miejscach przepijając.
— Dziękuję — odrzekł Charłamp. — Od czasu do czasu przepiję, jeśli waszmość do mnie przepijesz, bo ból nie tylko za serce, ale i za gardziel, jako wilk chwyta, a gdy chwyci, to bez jakowego ratunku, zgoła zadławić może. Było tak. Jechałem z Częstochowy w rodzinne strony, by spokoju na stare lata zażyć i na dzierżawie zasiąść. Dość mi już wojny, bom ją wyrostkiem praktykować począł, a teraz mam już wiechy siwe. Chyba, żebym całkiem wysiedzieć nie mógł, to jeszcze pod jaką chorągiew ruszę; aleć owe związki wojskowe z krzywdą ojczyzny, a na pociechę nieprzyjaciół erygowane, i owe domowe wojny do reszty mi Bellonę zbrzydziły… Miły Boże! pelikan krwią dzieci karmi, prawda! Ale tej ojczyźnie już i krwi
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/013
Ta strona została uwierzytelniona.