w piersiach nie staje. Świderski był wielki żołnierz… Niech go tam Bóg sądzi!…
— Moja Anulu najmilsza! — przerwała z płaczem pani Kmicicowa — toć żeby nie ty, coby się ze mną i z nami wszystkimi stało?… Ucieczką mi była i obroną! Moja Anulu kochana!
Słysząc to, Charłamp ryknął znów, ale na krótko, bo mu Kmicic przerwał pytaniem:
— A Wołodyjowskiego gdzieś waść spotkał?
— Wołodyjowskiego spotkałem takoż w Częstochowie, gdzie oboje spoczynek umyślili, bo się tam po drodze ofiarowali. Zaraz mi powiedział, jako z narzeczoną z waszych stron do Krakowa jedzie, do księżnej Gryzeldy Wiśniowieckiej, bez której pozwolenia i błogosławieństwa panna żadną miarą ślubu wziąć nie chciała. Dziewczyna była jeszcze wonczas zdrowa, a on wesół jak ptak. „Ot — powiada — dał mi Pan Bóg za moją pracę nagrodę!“ — Chełpił się też Wołodyjowski (Boże go pociesz!) nie mało i dworował ze mnie, że tośmy się, widzicie waszmość państwo o tę pannę czasu swego wadzili i mieliśmy się siekać. Gdzie ona teraz nieboga?
Tu ryknął znowu pan Charłamp, ale nakrótko, bo Kmicic znów mu przerwał:
— Mówisz waszmość, że ona była zdrowa? Zkąd jej tak nagle przyszło?
— Że nagle, to nagle. Mieszkała u pani Marcinowej Zamoyskiej, która naonczas z mężem w Częstochowie bawiła. Wołodyjowski cały dzień u niej przesiadywał, trochę na mitręgę narzekał i mówił, że chyba za rok do Krakowa dojadą, bo ich wszyscy po drodze zatrzymują. I nie dziwota! Takiego żołnierza jak pan Wołodyjowski, każdy rad ugościć, a kto złapie to trzyma. Mnie też do panny prowadził i groził, śmiejąc się, że usiecze, gdybym ją rozamorował… Ale ona za nim świata nie widziała. Mnie też istotnie ckliwo się czasem czyniło, że to człek na starość jako ćwiek w ścianie. Nic to! Aż pewnej nocy wpada do mnie Wołodyjowski w konfuzyi wielkiej. „Na Boga! Nie wiesz gdzie jakiego medyka?“ Co się stało? „Chora świata nie poznaje!“ Pytam, kiedy zachorowała, powiada, że dopiero co dali mu znać od pani Zamoyskiej. A tu noc! Gdzie szukać medyka, kiedy tam jeno klasztor cały, a w mieście więcej jeszcze zgliszczów, niż ludzi. Wynalazłem wreszcie felczera, a i to nie chciał iść! musiałem go obuszkiem przygnać na samo miejsce. Ale tam już był ksiądz potrzebniejszy, niż felczer, jakoż zastaliśmy godnego Paulina, który modlitwą ją do przytomności przyprowadził, tak, że mogła Sakramenta przyjąć i z panem Michałem czule się pożegnać. Na drugi dzień z południa już było po niej! Felczer mówił, że jej kto musiał coś zadać, luboć to niepodobna, bo w Częstochowie czary się nie chwytają. Ale co się z panem Wołodyjowskim działo, co wygadywał, tego ufam, że mu Pan Jezus nie zakarbuje, bo człek się ze słowami nie liczy, gdy go boleść targa… Ot, mówię waszmości (tu pan Charłamp zniżył głos) bluźnił w zapamiętaniu!
— Dla Boga! bluźnił? — powtórzył cicho Kmicic.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/014
Ta strona została uwierzytelniona.