A w tydzień potem powtórzył to samo wręcz panu Zagłobie, gdy się u pana hetmana wielkiego, Sobieskiego, spotkali.
Panu Zagłobie, lubo twarz zachował spokojną i pełną fantazyi, zabiło nieco serce w piersi na widok księcia, bo to był przecie pan o daleko sięgających rękach i ludojad, którego się wszyscy obawiali. Ten zaś odezwał się do niego przez cały stół:
— Mości panie Zagłoba, doszło już do mnie, żeś waćpan, chociaż nie poseł, chciał mnie niewinnego z sejmu rugować, ale ja to waćpanu po chrześcijańsku przebaczam, i promocyą, jeśli kiedy będzie trzeba, służyć nie omieszkam.
— Przy konstytucyi tylko stawałem — odrzekł Zagłoba, — co szlachcic czynić powinien; quod attinet protekcyi, to w moim wieku podobno Boska najpotrzebniejsza, bo mi pod dziewięćdziesiąt lat.
— Piękny wiek, jeśli był tak cnotliwy, jak długi, o czem zresztą wcale wątpić nie chcę.
— Służyłem ojczyźnie i swemu panu, obcych bogów nie szukając.
Książę zmarszczył się nieco:
— Służyłeś waszmość i przeciw mnie; wiem o tem. A niechże będzie już zgoda między nami. Wszystko to zapomniane, nawet i to, żeś cudzą prywatną zawiść contra me protegował. Z tamtym prześladowcą mam jeszcze jakoweś rachunki, ale waszmości rękę wyciągam i przyjaźń ofiaruję.
— Chudym tylko pachołek i za wysoka dla mnie amicycya. Musiałbym się do niej wspinać lub podskakiwać, a to już na starość trudno. Jeżeli zaś Wasza Ks. Mość mówisz o rachunkach z panem Kmicicem, moim przyjacielem, tedy radziłbym z serca tej arytmetyki poniechać.
— Proszę, a czemu to? — spytał książę.
— Bo cztery w arytmetyce są działania. Owóż, lubo pan Kmicic fortunę ma zacną, przecie mucha to w porównaniu do waszej książęcej, więc na dzielenie pan Kmicic nie przystanie; mnożeniem sam się zajmuje; odjąć sobie niczego nie pozwoli; mógłby chyba coś dodać, a nie wiem, czybyś W. Ks. Mość był na to łakomy.
Jakkolwiek Bogusław ćwiczony był w szermierce na słowa, jednak, czy to wywód pana Zagłoby, czy jego zuchwałość, zdumiała go tak dalece, że języka w gębie zapomniał. Przytomnym poczęły się brzuchy trząść ze śmiechu, a pan Sobieski roześmiał się na całe gardło i rzekł.
— Stary to zbarażczyk! Umie ciąć szablą, ale i na języki gracz nie lada! Lepiej go zostawić w spokoju.
Jakoż Bogusław, widząc, że na nieprzejednanego trafił, nie próbował więcej pana Zagłoby kaptować, tylko począwszy z kim innym rozmowę, ciskał od czasu do czasu złe spojrzenia przez stół na starego rycerza.
Ale pan hetman Sobieski rozochocił się i mówił dalej:
— Mistrz z was, panie bracie, mistrz prawdziwy. Znaleźliście też kiedy równego sobie w tej Rzeczypospolitej?
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/028
Ta strona została uwierzytelniona.