Ślubów jeszcze nie wykonałeś — spytał wreszcie Zagłoba — i wyjść w każdej chwili możesz?
— Nie jestem jeszcze zakonnikiem, bom czekał na łaskę Bożą i na to, by wszystkie ziemskie myśli bolesne opuściły duszę moją. Ale łaska jest nade mną, spokój mi wraca, wyjść mogę, ale już nie chcę, gdyż zbliża się termin, w którym z czystem sumieniem i próżen pożądliwości, będę mógł śluby wykonać.
— Nie chcę ja cię od tego odwodzić, owszem, chwalę rezolucyę, chociaż pamiętam, że gdy Skrzetuski zamierzył swego czasu mnichem zostać, to jednak czekał z tem, pókiby ojczyzna od nawałności nieprzyjacielskiej wolną nie była. Ale czyń, jak chcesz. Zaiste, nie ja cię będę odwodził, bom i sam czuł swego czasu do życia zakonnego wokacyę. Pięćdziesiąt lat temu zacząłem już nawet nowicyat; szelmą jestem, jeśli łżę! No! Bóg inaczej pokierował… To ci tylko powiem, Michale, że teraz musisz wyjść ze mną choć na parę dni.
— Czemu mam wyjść? Ostawcie mnie w spokoju! — rzekł Wołodyjowski.
Zagłoba podniósł połę od kontusza do oczu i szlochać począł.
— Dla siebie mówił przerywanym głosem — o ratunek nie proszę, choć mnie książę Bogusław Radziwiłł zemstą ściga i morderców na mnie nasadza, a mnie starego niemasz komu bronić i osłaniać… Myślałem, że ty! Mniejsza z tem!… Ja cie zawsze będę miłował, choćbyś mnie zgoła znać nie chciał… Módl się tylko za duszę moją, bo ja rąk Bogusławowych nie ujdę!… Niech mnie spotka, co ma spotkać. Ale inny twój przyjaciel, który każdym kawałkiem chleba z tobą się dzielił, kona i koniecznie widzieć cię pragnie i nie chce bez ciebie umierać, bo ma ci wyznania jakoweś uczynić, od których spokój jego duszy zależy.
Pan Michał, który już o niebezpieczeństwie Zagłoby z wielkiem wzruszeniem słuchał, porwał się teraz i chwyciwszy Zagłobę za ramiona, pytał:
— Skrzetuski?
— Nie Skrzetuski, ale Ketling!
— Dla Boga! co się z nim dzieje?
— W mojej obronie przez siepaczów księcia Bogusława postrzelon, nie wiem, czy przez dzień jeszcze żyw będzie. Dla ciebie to, Michale, wpadliśmy oba w takie terminy, bośmy tylko dlatego do Warszawy przyjechali, by ci pociechę jakowąś obmyślić. Wyjdź choć na dwa dni i pociesz konającego. Wrócisz później… zostaniesz mnichem… Przywiozłem instancyę prymasowską do przeora, aby ci impedimentów nie czyniono… Śpiesz się jeno, bo każda chwila droga!
— Przebóg! — mówił Wołodyjowski. — Co słyszę! Impedimentów nie mogą mi tu stawiać, bom ja dotąd jakoby tylko na rekolekcyach… Przebóg! Prośba konającego święta rzecz! Tej ja odmówić nie mogę!
— Grzech byłby śmiertelny! — zakrzyknął Zagłoba.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/033
Ta strona została uwierzytelniona.