— Tak jest! Wiecznie ten zdrajca Bogusław!… Ale jeśli Ketlinga nie pomszczę, niech tu nigdy nie wrócę… Znajdę ja tych dworzan, tych siepaczów, i łbów napłatam… Wielki Boże! już grzeszne myśli mnie opadają! Memento mori!… Czekaj tu waść, jeno się przebiorę w stare szatki, bo w habicie na świat wyjść nie wolno…
— Ot, szatki! — krzyknął Zagłoba, porywając za zawinięcie, które dotąd leżało koło niego, na ławie. — Wszystkom przewidział, wszystko przygotowałem… Są buty, jest rapierek zacny i kubrak…
— Chodź waść do celi — odrzekł z pośpiechem mały rycerz.
I poszli, a gdy się ukazali znowu, koło pana Zagłoby dreptał już nie mniszek biały, ale oficer w żółtych butach za kolana, z rapirem przy boku i z białym pendentem przez ramię. Zagłoba okiem mrugał i pod wąsami się na widok brata furtyana uśmiechał, który z widocznem zgorszeniem w twarzy otwierał obudwom bramę.
Nieopodal klasztoru, niżej, czekał wasąg pana Zagłoby, a przy nim dwóch czeladzi: jeden siedział na koźle, trzymając lejce dobrze sprzężonej czwórki, na którą pan Wołodyjowski zaraz okiem znawcy rzucił; drugi stał przy wasągu z opleśniałym gąsiorkiem w jednej, z dwoma kieliszkami w drugiej dłoni.
— Do Mokotowa kawał drogi — rzekł Zagłoba — a przy łożu Ketlinga sroga czeka nas żałość. Napij-że się, Michale, abyś miał siłę wszystko przenieść, boś zmizerowany bardzo.
To rzekłszy, Zagłoba wyjął gąsior z rąk pacholika i nalał oba kielichy maślaczem, tak starym, że aż zgęstniałym ze starości.
— Godny to napitek — rzekł, postawiwszy gąsior na ziemi, a biorąc kielichy. — Za zdrowie Ketlinga!
— Za zdrowie! — powtórzył Wołodyjowski. — Śpieszmy się!
I wychylili duszkiem.
— Śpieszmy się! — powtórzył Zagłoba. — Lej, chłopcze! Za zdrowie Skrzetuskiego! Śpieszmy się!
Wychylili znów duszkiem, bo istotnie, pilno było jechać.
— Siadajmy! — wołał Wołodyjowski.
— A mego nie wypijesz? — pytał żałosnym głosem Zagłoba.
— Byle prędzej!
I wypili prędko. Zagłoba przechylił od razu, choć przecie było z pół kwarty w kielichu, zaczem, nie obtarłszy jeszcze wąsów, począł wołać:
— Byłbym niewdzięcznikiem, gdybym twego nie wypił! Lej, chłopcze!
— Z podziękowaniem! — odrzekł brat Jerzy.
Dno ukazało się w gąsiorze, Zagłoba chwycił go za szyję i roztłukł w drobne kawałki, bo nie mógł znosić widoku próżnych naczyń. Następnie siedli żywo i pojechali.
Szlachetny napitek wnet napełnił ich żyły błogiem ciepłem, a serca jakąś otuchą. Policzki brata Jerzego powlokły się lekkim szkarłatem, a wzrok odzyskał dawną bystrość.
Dłonią mimo woli sięgnął raz, drugi do wąsików i nastawił je sobie jak szydełka, a końce ich pod oczy podchodziły. Począł
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/034
Ta strona została uwierzytelniona.