— O zdrajcy! Myślałem, że Ketling na śmierć usieczon!
— Jakto, Michale? — zawołał Zagłoba. — To gniewasz się o to, że Ketling zdrów? To żałujesz mu zdrowia, a śmierci życzysz? Tak-że to skamieniało ci serce, że radbyś wszystkich na marach widzieć, i Ketlinga, i pana Orlika, i pana Ruszczyca, i tych młodzików, ba! nawet Skrzetuskiego i mnie, który cię jak syna miłuję!
Tu Zagłoba oczy zatknął i wołał jeszcze żałośniej:
— Nic nam po życiu, mości panowie, bo nie masz wdzięczności na tym świecie, jeno zatwardziałość sama!
— Dla Boga!— odpowiedział Wołodyjowski — zła wam nie życzę, aleście mojego smutku nie umieli uszanować.
— Życia nam żałuje! — powtarzał Zagłoba.
— Daj waść spokój!
— Powiada, że smutku jego nie chcemy szanować, a jakież to zdroje wyleliśmy nad jego nieszczęściem, mości panowie! Prawda! Boga biorę na świadka, że twój smutek radzibyśmy na szablach roznieść, bo tak zawsze przyjaciele czynić powinni. Ale że dałeś parol, iż przez miesiąc z nami zostaniesz, to przynajmniej przez ten miesiąc kochaj nas jeszcze, Michale!
— Ja i do śmierci będę waściów kochał! — odrzekł Wołodyjowski.
Dalszą rozmowę przerwało przybycie nowego gościa. Żołnierze, zajęci panem Wołodyjowskim, nie słyszeli jak ów gość zajechał, i spostrzegli go dopiero teraz we drzwiach. Był to mąż ogromny, wspaniałej tuszy i postawy, twarz miał rzymskiego cezara, w niej potęgę, a zarazem iście monarszą dobroć i łaskawość. Zgoła był inny od tych wszystkich żołnierzy; znacznie większy, stał wobec nich, jakoby król ptaków, orzeł, stanął wobec jastrzębi, rarogów, kobuzów…
Pan hetman wielki! — zawołał Ketling i skoczył, jako gospodarz, witać.
— Pan Sobieski! — powtórzyli inni.
Wszystkie głowy pochyliły się w pełnym uszanowania pokłonie.
Prócz Wołodyjowskiego wiedzieli wszyscy, że pan hetman przyjedzie, bo był Ketlingowi obiecał, a jednak przybycie jego tak silne wywarło wrażenie, że przez chwilę nikt pierwszy ust nie śmiał otworzyć. Łaska też to była nadzwyczajna. Ale pan Sobieski kochał nad wszystko żołnierzy, zwłaszcza tych, którzy już z nim tylekroć tratowali po karkach czambułów tatarskich; uważał ich jakoby za rodzinę swoją i przeto właśnie postanowił powitać Wołodyjowskiego, pocieszyć go, wreszcie okazaniem niezwykłego faworu i pamięci wśród szeregów zatrzymać.
Więc powitawszy się z Ketlingem, wyciągnął zaraz ręce ku małemu rycerzowi, a gdy ów się zbliżył i za kolana go uchwycił, ścisnął mu dłońmi głowę.
— No, stary żołnierzu! — rzekł — no! Boża ręka cię przycisnęła do ziemi, aleć cię ona podniesie i pocieszy… Bóg z tobą! Już też zostaniesz z nami…
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/038
Ta strona została uwierzytelniona.