— Waćpanny wiedzą kto on, ale on nie wie kto waćpanny, uczyńcie choć i pociemku znajomość. Nawet nam w piecu dotąd nie zapalono… To jest panna Krystyna Drohojowska, a ów–ta, panna Barbara Jeziorkowska. Mąż mój jest opiekunem, ich i ich majętności, a one z nami mieszkają, bo sieroty. Samotnie zaś mieszkać tak młodym pannom nie wypada.
Przez czas, gdy stolnikowa mówiła, Wołodyjowski skłonił się żołnierskim obyczajem; panny chwyciwszy palcami za suknie, dygnęły obie, przyczem panna Jeziorkowska rzuciła głową, jak młody źrebak.
— Siadajmy i jedźmy! — rzekł. — Mieszka ze mną pan Zagłoba, którego prosiłem, aby wieczerzę przygotować kazał.
— Ten sławny pan Zagłoba? — spytała nagle panna Jeziorkowska.
— Baśka, cicho! — rzekła pani stolnikowa. — Boję się tylko, czy kłopotu nie będzie.
— Już jak tam pan Zagłoba o wieczerzy myśli — odparł mały rycerz — to starczy, choćby nas dwa razy tyle przyjechało. Każcie waćpanny łuby wynosić. Wziąłem też i wózek pod rzeczy, a karabon Ketlingowy tak obszerny, że we czworo wygodnie się pomieścić możemy. Ot, co mi przychodzi do głowy; jeśli pachołkowie nie pijacy, niech tu do jutra z końmi i wielkiemi rzeczami zostają, a my weźmiem jeno co najpotrzebniejsze.
— Nie mają potrzeby zostawać — rzecze pani stolnikowa — bo wozy jeszcze nie wyładowane, tylko konie wprzęgnąć i mogą zaraz jechać. Baśka, idź przypilnuj!
Panna Jeziorkowska skoczyła do sieni, a w kilka pacierzy później wróciła z oznajmieniem, że wszystko gotowe.
— To i czas! — rzekł Wołodyjowski.
Po chwili siedzieli w karabonie i jechali do Mokotowa. Pani stolnikowa z panną Drohojowską zajęły tylne siedzenie, na przodku zaś usadowił się mały rycerz koło panny Jeziorkowskiej. Ciemno już było, więc twarzom ich nie mógł się przyjrzeć.
— Waćpanny znają Warszawę? — spytał, pochyliwszy się do panny Drohojowskiej i podnosząc głos, aby turkot karabonu zagłuszyć.
— Nie — odrzekła nizkim, ale dźwięcznym głosem. — Parafianki z nas prawdziwe i dotąd nie znamy ni sławnych miast, ni slawnych ludzi.
To rzekłszy, skłoniła nieco głowę, jakby dając znać, że do tych pana Wołodyjowskiego zalicza, on zaś przyjął wdzięcznie odpowiedź. „Polityczna jakaś dziewczyna!“ — pomyślał i zaraz zaczął łamać głowę, jakimby w zamian ruszyć komplementem.
— Choćby to miasto było i dziesięć razy większe niż jest — rzekł wreszcie — jeszczebyście waćpanny najcelniejszy jego mogły stanowić ornament.
— A waćpan zkąd wiesz, kiedy ciemno? — spytała nagle panna Jeziorkowska.
— Ot! koza! — pomyślał pan Wołodyjowski.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/041
Ta strona została uwierzytelniona.