— Jej nic w głowie, jeno oręż, a konie, a wojna! Raz wyrwała się z domu na polowanie, na kaczki z guldynką. Zalazło to gdzieś między trzciny, aż tu patrzy: trzciny się rozsuwają i co widzi?… głowę Tatarzyna, który trzcinami pod wieś się przekradał… Inna byłaby się przestraszyła, a ta bieda kiedy nie gruchnie z guldynki, Tatarzyn chlup w wodę! Na miejscu, imainuj sobie waćpań, go położyła… i czem?… kaczym śrutem…
Tu pani Makowiecka poczęła się znów trząść i chychotać nad przygodą Tatarzyna, poczem dodała:
— I co prawda, ocaliła nas wszystkich, bo cały czambulik szedł; ale że wróciwszy, narobiła alarmu, więc mieliśmy czas z czeladzią w lasy uskoczyć! U nas tak ciągle!…
Twarz Zagłoby oblała się takim zachwytem, że aż oko na chwilę przymrużył; zaczem zerwał się, podskoczył do dziewczyny i nim się opatrzyła, pocałował ją w czoło.
— To od starego żołnierza za tego Tatarzyna w trzcinach! — rzekł.
Panienka potrząsnęła zamaszyście swoją płową czupryną.
— Co? zadałam mu bobu! — zawołała swym świeżym dziecinnym głosikiem, który tak dziwnie brzmiał wobec sensu jej słów.
— Mój–że ty hajdamaczku najmilszy! — rzekł rozrzewniony Zagłoba.
— Ale co tam jeden Tatar! Waćpanowieście tysiącami ich nasiekli, i Szwedów, i Niemców, i Węgrzynów Rakoczego. Co ja tam przy waćpanach znaczę, przy takich rycerzach, jakich w całej Rzeczypospolitej niemasz. Wiem doskonale! oho!
— Będziem się uczyć szabelką robić, kiedy masz taki animusz. Ja już trochę przyciężki, ale Michał to także mistrz.
Panienka na taką propozycyę aż podskoczyła w górę, następnie pocałowała w ramię pana Zagłobę i dygnęła małemu rycerzowi, mówiąc:
— Dziękuję za obietnicę! Już trochę umiem!
Ale Wołodyjowski cały był zajęty rozmową z Krzysią Drohojowską, więc odpowiedział z dystrakcyą:
— Co tylko waćpanna rozkażesz!
Zagłoba z ropromienionem obliczem przysiadł się znów do pani stolnikowej latyczowskiej.
— Moja mościwa dobrodziko — rzekł. — Wiem ja to dobrze, jakie bakalie tureckie są wyborne, bom długie lata w Stambule przesiedział, ale i to wiem także, że właśnie jest siła na nie łakomych. Jakże się to stało, że się na tę dziewczynę nikt dotąd nie złakomił?
— Dla Boga! nie brakło takich, którzy się obudwom zalecali. A Baśkę, to nazywamy, śmiejąc się, wdową po trzech mężach, bo naraz trzech godnych kawalerów puściło się do niej w zaloty: pan Świrski, pan Kondracki i pan Ćwilichowski. Wszystko szlachta z naszych stron i posesyonaci, których, koligacye mogą także dokładnie waćpanu wymienić.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/047
Ta strona została uwierzytelniona.