w dymach, w trudzie, w bezsenności, głodzie, bez dachu nad głową, bez garści słomy do snu. Bóg wie, jakiej krwi nie toczyła jego szabla. Ni się ustalił, ni się ożenił. Stokroć mniej zasłużeni pożywali już panem bene merentium, dochodzili do honorów, urzędów starostw. On bogatszym począł służyć, niż był teraz. A jednak oto zachciano nanowo nim zamiatać, jak starą miotłą. Przecie i duszę miał rozdartą na dwoje; zaczem znalazły się słodkie i przyjazne ręce, które poczęły mu rany obwiązywać, już mu kazano zrywać się i lecieć na pustynne, dalekie brzegi Rzeczypospolitej, bez względu że on znużon tak bardzo na duszy. Toż gdyby nie owe zrywania się i służby, byłby się nacieszył choć parę lat swoją Anusią.
Gdy o tem wszystkiem teraz pomyślał, gorycz wezbrała w nim niepomierna; ale że mu się nie zdało rzeczą godną kawalera służby swe wymawiać i przypominać, więc odpowiedział krótko:
— Pojadę.
Atoli sam hetman rzekł:
— Nie jesteś w służbie, możesz odmówić. Sam najlepiej wiesz, czy ci to nie zarychło.
Wołodyjowski na to:
— Już mi i umrzeć nie zarychło!
Pan Sobieski przeszedł się kilkakrotnie po komnacie, następnie zatrzymał się nad małym rycerzem i położył mu poufale rękę na ramieniu.
— Jeśli ci łzy dotąd nie obeschły, to ci je wiatr w stepie osuszy. Harowałeś ty, żołnierzyku, przez całe życie, haruj jeszcze! A jeśli przyjdzie ci kiedy do głowy, żeć zapomniano, nie nagrodzono, spocząć nie dano, żeś wysłużył nie smarowane grzanki, ale suchy chleb, nie starostwa, ale rany, nie spoczynek, ale mękę, to jeno zęby ściśnij i powiedz: „Tobie, ojczyzno!“ Innej pociechy ci nie dam, bo nie mam, jeno chociażem nie ksiądz, przecie mogę ci dać zapewnienie, że tak służąc, dalej zajedziesz na wytartej kulbace, niźli inni w poszóstnych karetach i że będą takie bramy, które się przed tobą otworzą, a przed nimi zamkną.
— Tobie, ojczyzno! — rzekł w duszy pan Wołodyjowski, dziwiąc się zarazem, jak hetman mógł tak bystrze tajne jego myśli przeniknąć.
A pan Sobieski siadł naprzeciw i mówił dalej:
— Nie chcę z tobą gadać, jak z podkomendnym, ale jak z przyjacielem, ba! jako ojciec z synem! Jeszcze za tych czasów, kiedyśmy to w ogniu bywali, u Podhajec, i przedtem na Ukrainie; kiedyśmy ledwie zdużać mogli przemocy nieprzyjacielskiej, a tu, w sercu ojczyzny, ubezpieczenie za naszemi plecami, źli ludzie warcholili się, prywat własnych dochodząc — przychodziło mnie nie raz do głowy, że ta Rzeczpospolita zginąć musi. Zbytnio tu swawola nad ładem panuje, zbytnio dobro publiczne prywatnym sprawom ustępować zwykło… Tego nigdzie niema w takim stopniu… Ot! gryzły mnie te konsyderacye i w dzień, w polu, i w nocy, w namiocie, bom sobie myślał: No! my, żołnierze, gorzejem!… dobrze!… to nasza po-
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/057
Ta strona została uwierzytelniona.