— Nie tędy droga! — pomyślał Wołodyjowski. — Jak tak będę zaczynał, to nigdy nic nie powiem. Ale widzę, że mi resztę dowcipu żałość wyjadła.
I przez czas jakiś dreptał w milczeniu, wąsikami tylko coraz mocniej ruszając.
Nakoniec, już przed samym domem, przystanął i ozwał się:
— Bo widzi waćpanna, jeślim przez tyle lat szczęście odkładał, byle ojczyźnie służyć, jakiemże czołem pociechy teraz nie odłożę?
Zdawało się Wołodyjowskiemu, że tak prosty argument powinien odrazu Krzysię przekonać, jakoż po chwili odrzekła ze smutkiem i łagodnością:
— Im się pana Michała bliżej poznaje, tem się go więcej czci i szanuje…
To powiedziawszy, weszła do domu. Już w sieni doleciały ich Basine okrzyki: „Ałła! Ałła“. A gdy weszli do gościnnej izby, zobaczyli pana Nowowiejskiego z zawiązanemi oczyma, w pochylonej postawie i z wyciągniętemi rękoma, usiłującego złowić Basię, która kryła się po kątach, okrzykiem „Ałła!“ oznajmując swą obecność. Pani stolnikowa zajęta była rozmową pod oknem z panem Zagłobą.
Ale wejście Krzysi i rycerza przerwało zabawę. Nowowiejski chustkę ściągnął i biegł witać. Wraz przypadli stolnikowa, Zagłoba i zdyszana Basia.
— Co tam? co tam? Coć pan hetman powiedział? — pytali jedno przez drugie.
— Pani siostro! — odrzekł Wołodyjowski — jeśli chcesz listy do męża posyłać, to masz okazyę, bo na Ruś jadę!
— Już cię posyłają! Dla Boga żywego, nie zaciągaj się jeszcze i nie jedź! — zawołała żałośnie pani Makowiecka. — Że też ci to chwili czasu nie dadzą!
— Istotnie, funkcyę ci przeznaczono — pytał zasępiony Zagłoba. — Słusznie pani stolnikowa mówi, że młócą tobą, jak cepami.
— Ruszczyc jedzie do Krymu, a ja po nim chorągiew obejmuję, bo jako pan Nowowiejski wspomniał, szlaki pewnie się na wiosnę zaczernią.
— Zali my tylko mamy tę Rzeczpospolitą przed złodziejami obszukiwać, jak pies podwórce! — zawołał Zagłoba. — Inni nie wiedzą którym końcem z muszkietu się strzela, a dla nas nigdy spoczynku!
— No, cicho! Nie ma o czem gadać! — odrzekł Wołodyjowski. — Służba, to służba! Dałem hetmanowi parol, że się zaciągnę, a czy prędzej, czy później, to wszystko jedno…
Tu pan Wołodyjowski przyłożył palec do czoła i powtórzył ów argument, który mu już raz wobec Krzysi posłużył:
— Bo widzicie waćpaństwo, jeślim ja przez tyle lat szczęście odkładał, byle Rzeczypospolitej służyć, jakiemże czołem nie wyrzekłbym się tej pociechy, którą w kompanii waćpaństwa znajduję?
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/061
Ta strona została uwierzytelniona.