Zagłoba sądząc, że to skutek jego rad poprzednich, zacierał z radością ręce. Że jednak przed okiem jego nic ukryć się nie mogło, więc dostrzegł smutek Krzysi.
— Zalterowała się! zalterowała się widocznie — myślał sobie. — No, nic to! zwyczajnie białogłowska natura. Ależ Michał z miejsca nawrócił, prędzej, niżem się spodziewał. Setny to chłop, wszelako wicher w afektach był i wicher będzie!
Ale pan Zagłoba miał naprawdę dobre serce, więc zaraz mu się żal Krzysi uczyniło.
— Direkte nic jej nie powiem — rzekł sobie — ale jakowąś pociechę muszę jej obmyślić.
Zaczem, korzystając z przywileju, jaki mu dawał wiek i biała głowa, podszedł ku niej po wieczerzy i począł ją gładzić po jedwabistych czarnych włosach. A ona siedziała cicho, podnosząc ku niemu swoje łagodne oczy, nieco zdziwiona taką czułością, ale wdzięczna.
Wieczorem, przy drzwiach izby, w której sypiał Wołodyjowski, Zagłoba trącił go w bok.
— A co? — rzekł — niemasz nad hajduczka!
— Miła koza! — odparł Wołodyjowski. — Sama jedna za czterech żołnierzy naczyni warchołu po komnatach. Dobosz z niej prawdziwy.
— Dobosz? Daj–że jej Boże, by corychlej z twoim bębnem chodziła!
— Dobranoc waćpanu!
— Dobranoc! Dziwne stworzenia te białogłowy! Żeś to się do Baśki trochę przysunął, uważałeś Krzysiną alteracyę?
— Nie… uważałem! — odparł mały rycerz.
— Jakoby ją kto z nóg ściął!
— Dobranoc waćpanu — powtórzył Wołodyjowski i wszedł prędko do swojej izby.
Pan Zagłoba, licząc na wichrowatość małego rycerza, przeliczył się jednak nieco i wogóle postąpił niezręcznie, mówiąc mu o Krzysinej alteracyi, bo pan Michał tak się tem wzruszył odrazu, że go aż coś za gardło chwyciło.
— A to jej się wypłacam za jej przychylność, za to, że mnie jako siostra w smutku pocieszała — mówił sobie. — Ba! cóżem to jej złego uczynił? — pomyślał po chwili zastanowienia. — Com uczynił? Postponowałem ją przez trzy dni, co było nawet i niepolitycznie! Postponowałem słodką dziewkę, kochane stworzenie! Za to, że mi chciała vulnera goić, niewdzięcznością ją nakarmiłem… Żebym to umiał — mówił dalej — miarę zachować i hamując niebezpieczną amicycyę, potrafił jej nie postponować; ale widać dowcip mam na taką politykę za tępy…
I zły był pan Michał na siebie, a zarazem wielka litość ozwała mu się w piersiach. Mimowoli począł myśleć o Krzysi, jak o kochanem, a pokrzywdzonem stworzeniu. Zawziętość przeciw sobie samemu rosła w nim z każdą chwilą.
— Barbarus jestem, barbarus! — powtarzał.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/067
Ta strona została uwierzytelniona.