I ruchliwe jej nozdrza poruszyły się kilkakrotnie. Spojrzała jeszcze po razu na Krzysię i na pana Wołodyjowskiego, który przez ten czas podniósł bębenek, poczem nagle wyszła z pokoju.
Ale w tej chwili wtoczyła się pani stolnikowa, zeszedł i pan Zagłoba z góry, i poczęła się rozmowa o pani podkomorzynie lwowskiej.
— Nie wiedziałam, że to chrzestna matka pana Nowowiejskiego — rzekła pani stolnikowa — któren też musiał jej jakoweś konfidencye poczynić, bo okrutnie nim Basię prześladowała.
— A Basia co na to? — spytał Zagłoba.
— I, co tam Basia! Na psa łyko! Powiedziała pani podkomorzynie: „On nie ma wąsów, a ja rozumu — i nie wiadomo, kto się pierwej swego doczeka.“
— Wiedziałem, że ona języka nie zgubi, ale kto ją tam wie, co naprawdę myśli. Chytrość białogłowska!
— U Basi, co w sercu, to w gębie. Zresztą mówiłam już waćpanu, że ona jeszcze woli Bożej nie czuje; Krzysia więcej.
— Ciotula! — ozwała się nagle Krzysia.
Dalszą rozmowę przerwał sługa, który oznajmił, że wieczerza podana. Poszli więc wszyscy do jadalnej izby, tylko Basi nie było.
— Gdzie panienka? — spytała pani stolnikowa pachołka.
— Panienka w stajni. Mówiłem panience, że wieczerza idzie, a panienka powiedziała „dobrze“ i poszła do stajni.
— Zaliby się jej co niemiłego przygodziło? Taka była wesoła! — rzekła, zwracając się do Zagłoby, pani Makowiecka.
Wtem mały rycerz, który miał sumienie niespokojne, rzekł:
— Skoczę po nią!
I skoczył. Znalazł ją rzeczywiście zaraz za stajennemi drzwiami, siedzącą na wiązce siana. Była tak zamyślona, że wcale go nie spostrzegła, gdy wchodził.
— Panno Barbaro! — rzekł mały rycerz, schylając się nad nią.
Basia drgnęła, jakby ze snu zbudzona i podniosła nań oczy, w których Wołodyjowski dostrzegł, z największem zdziwieniem, dwie łzy wielkie jak perły.
— Dla Boga! Co waćpannie jest? Płaczesz?
— Ani mi się śni! — zawołała, zrywając się Basia. — Ani mi się śni! To z mrozu!
I roześmiała się wesoło, ale śmiech to był nieco przymuszony. Następnie, chcąc odwrócić od siebie uwagę, wskazała na klatkę, w której stał dzianet, podarowany panu Wołodyjowskiemu przez hetmana, i rzekła żywo:
— Waćpan mówiłeś, że do tego konia wchodzić niemożna? Otóż zobaczymy!
I nim pan Michał zdążył ją zatrzymać, skoczyła do klatki. Dziki rumak począł zaraz przysiadać na zadzie, tupać i tulić uszy.
— Dla Boga! on waćpannę gotów zabić! — krzyknął Wołodyjowski, wskakując za nią.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/071
Ta strona została uwierzytelniona.