Panny siedziały przytulone jedna do drugiej, podziwiając i czułość jego mowy i owe wywody miłosne, obce polskim kawalerom; aż pan Zagłoba, który się był zdrzemnął pod koniec, zbudził się i począł, mrugając oczyma, spoglądać to na jedno, to na drugie, to na trzecie, wreszcie, zebrawszy przytomność, spytał wielkim głosem:
— Co powiadacie?
— Powiadamy waćpanu: dobranoc! — rzekła Basia.
— Aha! już wiem: mówiliśmy o amorach. Jakiż był koniec?
— Podszewka była lepsza od płaszcza.
— Niema co mówić! Zmorzyło mnie. Ale bo to: kochanie, płakanie, wzdychanie! A ja jeszcze jeden rym wynalazłem, a mianowicie: „drzemanie…“ i ponoć najlepszy, bo godzina późna. Dobranoc całej kompanii i dajcie już z amorami spokój… I ja byłem w swoim czasie kubek w kubek do Ketlinga podobny, a kochałem się tak zapamiętale, że mógł mnie baran przez godzinę z tyłu trykać, nimem się spostrzegł. Wszelako pod starość wolę się wywczasować dobrze, zwłaszcza, gdy polityczny gospodarz nietylko odprowadzi, ale przepija do poduszki.
— Służę waszmości! — rzekł Ketling.
— Chodźmy, chodźmy. Patrzcie, jak to już miesiąc wysoko. Pogoda na jutro, wyiskrzyło się, a widno jak w dzień. Ketling o afektach gotów wam całą noc prawić, ale pamiętajcie, kozy, że on zdrożony.
— Nie zdrożonym, bom w mieście dwa dni wypoczywał. Boję się tylko, że waćpanny nie nawykłe do czuwania.
— Prędkoby noc zeszła na słuchaniu waćpana — rzekła Krzysia.
— Niemasz tam nocy, gdzie słońce świeci! — odpowiedział Ketling.
Poczem rozeszli się, bo istotnie było już późno. Panny sypiały razem i gawędziły zwykle przed snem długo, ale tego wieczora nie mogła Basia Krzysi rozgadać, o ile bowiem pierwsza miała ochotę do rozmowy, o tyle druga była milcząca i odpowiadała półsłówkami. Kilkakroć też, gdy Basia, mówiąc o Ketlingu, poczęła wymyślać koncepta, trochę się z niego naśmiewać, trochę go naśladować, Krzysia obejmowała ją z niezmierną tkliwością za szyję, prosząc, by zaniechała tej pustoty.
— On tu gospodarz, Basiu — mówiła — my pod jego dachem mieszkamy… i to widziałam, że cię polubił odrazu.
— Zkąd wiesz? — pytała Basia.
— Bo ktoby cię nie polubił? Ciebie wszyscy kochają… i ja… bardzo!
Tak mówiąc, zbliżyła swą cudną twarz do twarzy Basi i tuliła się do niej i całowała jej oczy.
Poszły nakoniec do łóżek, ale Krzysia długi czas zasnąć nie mogła. Ogarniał ją niepokój. Chwilami serce biło jej tak mocno, że obie ręce przykładała do swojej atłasowej piersi, aby jego bicie potłumić. Chwilami również, zwłaszcza, gdy próbowała przym-
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/086
Ta strona została uwierzytelniona.