tak i zagra. Zaraz do niej idę. Trzeba ją nawet uprzedzić, aby na twój proceder z panną krzywo nie patrzyła, ile że wasz szkocki proceder inny, a nasz inny. Jużci nie będę zaraz deklarował w twojem imieniu, jeno tak sobie wspomnę, że ci dziewka w oko wpadła, i że dobrzeby było, żeby z tej mąki chleba rozczynić. Jak mi Bóg miły, że zaraz idę, a ty się nie strachaj, bo przecie wolno mi powiedzieć, co mi się spodoba.
I mimo, iż Ketling wstrzymywał jeszcze, pan Zagłoba wstał i poszedł.
Po drodze spotkał rozpędzoną, jak zwykle, Basię, której rzekł:
— Wiesz, Krzysia ze szczętem pogrążyła Ketlinga.
— Nie jego pierwszego — odrzekła Basia.
— A tyś o to nie krzywa?
— Ketling kukła! grzeczny kawaler, ale kukła! Stłukłam sobie oto kolano o dyszel i cała rzecz!
Tu Basia, schyliwszy się, poczęła sobie rozcierać kolano, patrząc jednocześnie na pana Zagłobę, a on rzekł:
— Dla Boga! bądźże ostrożna! Dokąd teraz lecisz?
— Do Krzysi.
— A co ona porabia?
— Ona? Od niejakiego czasu ciągle mnie całuje i tak się o mnie ociera, jak kot.
— Nie mówże jej, że Ketlinga pogrążyła.
— Aha! niby to wytrzymam!
Pan Zagłoba wiedział dobrze, że Basia nie wytrzyma, i tylko dlatego jej zakazywał.
Więc poszedł dalej, bardzo rad ze swej chytrości, a Basia wpadła jak bomba do panny Drohojowskiej.
— Stłukłam sobie kolano, a Ketling w tobie na umór rozkochany! — zawołała zaraz w progu. — Nie uważałam, że z wozowni dyszel wygląda… i łup! Świeczki mi w oczach stanęły, ale nic to! Pan Zagłoba prosił, żeby ci tego nie mówić. Nie powiedziałam ci, że tak będzie? Zaraz powiedziałam, a tyś go chciała we mnie wmówić! Nie bój się, znają cię! Trochę jeszcze boli! Ja pana Nowowiejskiego w ciebie nie wmawiałam, ale Ketlinga, oho! Chodzi teraz po całym domu i za głowę się trzyma i do samego siebie gada. Ładnie, Krzysiu, ładnie! Szkot, Szkot, kot, kot!
Tu Basia poczęła przysuwać palec do oczu towarzyszki.
— Basiu! — zawołała Drohojowska.
— Szkot, Szkot, kot, kot!
— Jaka ja nieszczęśliwa! — wykrzyknęła nagle Krzysia i zalała się łzami.
Po chwili Baśka zaczęła ją pocieszać, ale to nic nie pomogło i dziewczyna rozszlochała się, jak nigdy przedtem w życiu.
Rzeczywiście w całym tym domu nie wiedział nikt, jak dalece była nieszczęśliwa. Od kilku dni była w gorączce, twarz jej zbladła, oczy zapadły, pierś poruszała się krótkim, przerywanym oddechem; stało się z nią coś dziwnego; zapadła jakby w gwałtowną niemoc, a nie przyszło to zwolna, stopniowo, ale odrazu; porwało ją jak
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/090
Ta strona została uwierzytelniona.