Tu rozłożył białe ręce, zdobne błyszczącemi pierścieniami, i schyliwszy głowę, rzekł z rezygnacyą:
— Zatem Kondeusz, Lotaryńczyk lub książę Neyburski?… Niemasz innej rady!
— Nie może być! Piast! — odpowiedział Zagłoba.
— Kto? — spytał ksiądz.
I nastało milczenie.
Zaczem znów zabrał głos podkanclerzy:
— Czy jest aby jeden, na którego zgodziliby się wszyscy? Gdzie jest taki, któryby odrazu tak przypadł rycerstwu do serca, by nikt nie śmiał przeciw wyborowi jego szemrać?… Był jeden taki, największy, najzasłużeńszy, twój, zacny rycerzu, przyjaciel, który w sławie, jak w słońcu, chodził… Był taki…
— Książę Jeremi Wiśniowiecki! — przerwał Zagłoba.
— Tak jest. Ale on w grobie…
— Żyje syn jego! — odpowiedział Zagłoba.
Podkanclerzy zmrużył oczy i siedział czas jakiś w milczeniu; nagle podniósł głowę, spojrzał na pana Zagłobę i począł mówić zwolna:
— Dziękuję Bogu, że mnie natchnął myślą poznania waszmości. Tak jest! żywie syn wielkiego Jeremiego, młode i pełne nadziei książę, względem którego ma Rzeczpospolita nieuiszczony dotąd dług do spłacenia. Ale z olbrzymiej fortuny nic mu nie zostało, jeno sława, jako jedyna spuścizna. Więc w dzisiejszych zepsutych czasach, gdy każdy oczy tylko tam kieruje, gdzie je złoto przyciąga, kto wymówi jego imię, kto będzie miał odwagę jego kandydaturę postawić? Waćpan? — tak. Zali jednak znajdzie się takich wielu? Nie dziwno, że ten, komu wiek życia w bohaterskich zapasach na wszystkich polach przeminął, nie ulęknie się i na elekcyjnem polu hołd głośno słuszności oddać… Ale czy inni pójdą za nim?…
Tu podkanclerzy zamyślił się, poczem wzniósł oczy i dalej mówił:
— Bóg nad wszystkich mocniejszy. Kto wie, jakie są Jego wyroki? kto wie? Skoro pomyślę, jak całe rycerstwo wierzy i ufa waćpanu, zaprawdę spostrzegam ze zdumieniem, że jakowaś nadzieja wstępuje mi w serce. Powiedz mi waćpan szczerze, zali niepodobieństwa istniały dla cię kiedykolwiek?
— Nigdy! — odrzekł z przekonaniem Zagłoba.
— Zbyt ostro jednak tej kandydatury stawiać odrazu nie należy. Niech się to imię o uszy ludzkie obija, ale niech nie wydaje się przeciwnikom zbyt groźne; niech lepiej śmieją się i szydzą, by zbyt silnych nie stawili impedimentów… Może też Bóg da, że nagle wypłynie, gdy tamte partye wzajem zniweczą swoje zabiegi… Toruj mu waszmość zwolna drogę i nie ustawaj w pracy, bo to kandydat twój, godny twego rozumu i doświadczenia… Boże cię błogosław w tych zamiarach…
— Mamże suponować — spytał Zagłoba — że wasza dostojność także o księciu Michale zamyślał?
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.