Ksiądz podkanclerzy wydobył z za rękawa małą książeczkę, na której czerniał grubemi literami wybity tytuł: „Censura candidatorum“ i rzekł:
— Czytaj waszmość, niech to pismo za mnie odpowie!
To rzekłszy, ksiądz podkanclerzy począł się zbierać, lecz pan Zagłoba zatrzymał go i rzekł:
— Pozwolisz wasza dostojność, że ja jeszcze coś odpowiem. Więc najprzód dziękuję Bogu, że mniejsza pieczęć w takich znajduje się rękach, które umieją na wosk ludzi ugniatać.
— Jak to? — spytał zdziwiony podkanclerzy.
— Po drugie, z góry powiadam waszej dostojności, że kandydatura księcia Michała bardzo do serca mi przypada, bom jego ojca znał i miłowałem i biłem się pod nim wraz z mymi przyjaciółmi, którzy także dusznie się uradują na myśl, że synowi będą mogli okazać tę miłość, jaką dla wielkiego ojca mieli. Przeto chwytam się tej kandydatury oburącz i dziś jeszcze pomówię z panem podkomorzym Krzyckim, familiantem wielkim i moim znajomkiem, który ma niepośledni mir u szlachty, bo trudno go nie kochać. Obaj tedy będziem czynić, co w mocy naszej i Bóg da, że coś wskóramy.
— Niech was aniołowie prowadzą — odrzekł ksiądz — jeśli tak, to o nic więcej nie chodzi.
— Za pozwoleniem waszej dostojności. Mnie chodzi jeszcze o jedną rzecz: mianowicie, żeby wasza dostojność nie pomyślała sobie tak: „Swoje własne desiderata w gębę mu włożyłem, wmówiłem w niego, że to on z własnego rozumu invenit księcia Michałową kandydaturę, krótko mówiąc, ugniotłem kpa w ręku, jakby był z wosku…“ Wasza dostojność! Będę promował księcia Michała dlatego, że mi do serca przypadł — ot, co!… Będę promował dla księżnej wdowy, dla moich przyjaciół, dla ufności, jaką mam w rozumie (tu pan Zagłoba skłonił się), z którego ta Minerwa wyskoczyła, ale nie dlatego, żem sobie dał wmówić, jako małe dziecko, że to moja inwencya; nie dlatego wreszcie, żem kiep, ale dlatego, że jak mi ktoś mądry co mądrego mówi, to stary Zagłoba powiada: Zgoda!
Tu skłonił się szlachcic raz jeszcze i umilkł. Ksiądz podkanclerzy zmieszał się był z początku znacznie, ale widząc i dobry humor szlachcica i to, że sprawa tak pożądany obrót bierze, rozśmiał się z całej duszy, zaczem chwyciwszy się za głowę, jął powtarzać:
— Ulisses, jak mi Bóg miły, czysty Ulisses! Panie bracie, kto chce co dobrego sprawić, różnie ludzi obchodzić musi, ale z wami widzę, trzeba prosto w sedno. Okrutnieście mi do serca przypadli!
— Jako mnie książę Michał!
— Niechże wam Bóg da zdrowie! Ha! pobitym, alem rad! Siła musieliście szpaków zjeść za młodu. A ten sygnecik, gdyby się na pamiątkę naszego colloquium przygodził…
Na to Zagłoba:
— A ten sygnecik niech na miejscu ostanie…
— Już to dla mnie uczyńcie…
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/107
Ta strona została uwierzytelniona.