wym bywał tylko o tyle, o ile zatęsknił czasem, za swoim „hajduczkiem,“ lecz, że i Basia wielce z powodu Krzysinego postanowienia straciła na wesołości, zabierał ją czasem pan Zagłoba do miasta, aby się mogła rozerwać i oczy widokiem bazarów rozweselić.
Wyjeżdżali zwykle zrana, a odwoził ją pan Zagłoba nieraz późnym dopiero wieczorem. Po drodze i w samem mieście cieszyło się serce dziewczynine widokiem rzeczy i ludów nieznanych, tłumów różnobarwnych, wojsk pysznych. Wówczas oczy jej poczynały świecić, jak dwa węgielki, głowa obracała się, jak na szrubach, nie mogła się napatrzeć, naoglądać i zasypywała pana Zagłobę tysiącami pytań, on zaś rad odpowiadał, bo mógł przez to swe doświadczenie i uczoność okazać. Nieraz też i grzeczna kompania wojskowych otaczała skarbniczek, w którym jeździli, podziwiało wielce rycerstwo Basiną urodę, bystrość dowcipu i rezolutność, a pan Zagłoba jeszcze im zawsze historyę Tatara, ustrzelonego kaczym śrutem opowiadał, by ich do reszty w osłupieniu i zachwycie pogrążyć.
Pewnego razu wracali bardzo późno, bo im cały dzień oglądanie pocztów pana Feliksa Potockiego zajęło. Noc była widna i ciepła; nad łąkami porozwieszały się białe tumany. Pan Zagłoba, lubo zawsze ostrzegał, że przy takiem zbiorowisku ludzi służebnych i żołnierstwa, pilną trzeba zwracać uwagę, by na hultajów nie trafić, zasnął był mocno, drzemał i woźnica, sama tylko Basia nie spała, bo przez głowę przesuwało się jej tysiące obrazów i myśli.
Nagle do uszu jej doszedł tupot kilku koni.
Więc pociągnąwszy pana Zagłobę za rękaw, rzekła:
— Jeźdźcy jakowiś sadzą za nami!
— Co? jak? kto? — spytał zaspany pan Zagłoba.
— Jeźdźcy jakowiś sadzą!
Pan Zagłoba zbudził się zupełnie.
— O! zaraz „sadzą!“ Słychać tętent, może kto jedzie tą samą drogą…
— Pewna jestem, że zbóje!
Basia dlatego tak była pewna, że w duszy bardzo sobie przygody zbójów i sposobności do swej odwagi życzyła, to też gdy pan Zagłoba, sapiąc i mrucząc, począł wyciągać z siedzenia krucice, które zawsze od „trafunku“ z sobą woził, ona zaraz jęła się napierać, by jej jedną oddał.
— Już ja pierwszego, który się zbliży, nie chybię. Ciotka okrutnie z bandoleciku strzela, ale ona w nocy nie widzi. Przysięgłabym, że to zbóje! Aj, Boże, żeby choć nas zaczepili. Dawaj waćpan prędzej krucicę!
— Dobrze — odrzekł Zagłoba — ale mi przyrzekniesz, że przedemną i póki nie powiem „pal!“ nie strzelisz. Dać tobie broń, toś gotowa wygarnąć do pierwszego lepszego szlachcica, nie spytawszy się pierwej „werdo!“ a później sprawa!
— To naprzód spytam: „werdo?“
— Ba, a jak pijacy będą przejeżdżać i poznawszy niewieści głos, coś niepolitycznego ci odpowiedzą.
— Gruchnę wtedy z krucicy! Dobrze?
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/115
Ta strona została uwierzytelniona.