porabiał, jako ordzińskich grasantów podchodził, jako mu było tęskno, ale zdrowo starego życia zakosztować.
— Ot! zdawało mi się — mówił — że łubniańskie czasy nie minęły, żeśmy to jeszcze razem ze Skrzetuskim i Kuszlem i Wierszułłem… Dopiero jak mi rankiem wiadro wody do umywania przynosili, a siwe włosy na skroniach w niem ujrzałem, dopieroż człek się opamiętywał, że już nie ten, co był dawniej, chociaż z drugiej strony przychodziło znów do głowy, że póki ochota ta sama, to i człek ten sam.
— O! toś w sedno utrafił! — odrzekł Zagłoba — widać, że ci się tam na świeżych trawach i dowcip odpasł, bo dawniej nie był taki rączy. Ochota to grunt i nie masz lepszej na melankolię dryakwi.
— Że prawda, to prawda — dodał pan Makowiecki. — Siła tam w Michałowej stannicy żórawi studziennych, bo żywej wody w pobliżu brakuje. To powiadam waćpanu, że kiedy świtaniem żołnierze poczną owemi żórawiami skrzypieć, budzisz się waszmość z taką ochotą, że ci się chce zaraz Bogu dziękować za to tylko, że żyjesz.
— Ha! żebym choć na jeden dzień mogła tam być! — zawołała Basia.
— Jeden na to sposób — odrzekł Zagłoba — wyjdź za rotmistrza strażowego.
— Pan Nowowiejski prędzej później rotmistrzem zostanie — wtrącił mały rycerz.
— Już! — zawołała gniewnie Basia — nie prosiłam waćpana, byś mi pana Nowowiejskiego zamiast gościńca przywoził!
— Ja też co innego przywiozłem, bo bakalijki zacne. Będzie pannie Basi słodko, a onemu biedakowi tam gorzko.
— To trzeba mu było bakalijki oddać, niechby je zjadł, póki mu wąsy nie urosną.
— Imainuj sobie waćpan — rzekł do Makowieckiego pan Zagłoba — to tak oni z sobą zawsze! Szczęściem, że proverbium powiada: „Kto się czubi, ten się lubi.“
Basia nic nie odrzekła, pan Wołodyjowski zaś, jakoby oczekując odpowiedzi, spojrzał na jej maluchną, oświeconą jasnem światłem twarzyczkę, która wydała mu się tak ładną, że mimowoli pomyślał:
— Ależ i to licho tak gładkie, że możnaby oczy zgubić!…
Lecz widocznie zaraz co innego musiało mu przyjść na myśl, bo odwrócił się do woźnicy.
— A porachuj-no tam biczem konie — rzekł i jedź żywiej.
Wartko potoczył się skarbniczek po tych słowach, tak wartko, że jadący czas jakiś siedzieli w milczeniu, i dopiero gdy wyjechali na piaski, Wołodyjowski ozwał się znowu:
— Ale mi ten wyjazd Ketlingowy po głowie chodzi! Że toż mu wypadło pod sam przyjazd i pod elekcyę…
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/117
Ta strona została uwierzytelniona.