— Tyle Angielczykowie na naszą elekcyę zważają, ile na twój przyjazd — odparł Zagłoba. — Ketling sam z nóg ścięty, że musi wyjeżdżać i nas zostawić…
Basia już miała na języku: „Szczególnie Krzysię,“ ale coś nagle tknęło ją, żeby o tem, również jak i niedawnem postanowieniu Krzysi, nie wspominać. Instynktem niewieścim odgadła, że tak jedno, jak drugie, może zaraz na wstępie pana Michała dotknąć, zaboleć i samą ją coś zabolało, więc mimo całej swej porywczości zamilkła.
— O intencyach Krzysinych i tak się dowie — pomyślała sobie — ale widać lepiej o tem teraz nie mówić, skoro i pan Zagłoba żadnem słówkiem nie wspominał.
Tymczasem Wołodyjowski znów zwrócił się do woźnicy:
— Jedź-no żywiej! — rzekł.
— Konie i rzeczy zostawiliśmy na Pradze — mówił pan Makowiecki do Zagłoby — a jeno samoczwart ruszyliśmy, choć i pod noc, bo i mnie i Michałowi okrutnie było pilno.
— Wierzę — odrzekł Zagłoba — widziałeś waszmość, jakie to tłumy zjechały do stolicy? Za rogatkami obozy i bazary stoją, że przejechać trudno. Dziwne też rzeczy opowiadają ludzie o tej przyszłej elekcyi, które waćpanu w domu sposobnym czasem powtórzę…
Tu poczęli rozmowę o polityce. Pan Zagłoba starał się zlekka wyrozumieć opinie stolnika, wkońcu zaś zwrócił się do Wołodyjowskiego i spytał bez ogródki:
— A ty, Michale, komu dasz kreskę?
Lecz Wołodyjowski, zamiast odpowiedzi, drgnął jakby rozbudzony i rzekł:
— Ciekawym, czy też śpią i czy je dzisiaj jeszcze ujrzymy?
— Pewnie śpią — odrzekła słodkim i jakby sennym głosem Basia — ale się rozbudzą i niechybnie przyjdą waszmościów powitać.
— Tak waćpanna myślisz? — spytał z radością mały rycerz.
I znów spojrzał na Basię i znów mimowoli pomyślał:
— Ależ to licho wdzięczne w tem świetle miesiąca!
Blisko już było do Ketlingowego dworu i po chwili zajechali.
Pani stolnikowa i Krzysia spały już, czuwała tylko służba, czekano bowiem na Basię i na pana Zagłobę z wieczerzą. Wnet uczynił się w domu ruch niemały; Zagłoba rozkazał zbudzić więcej ludzi, by ciepła strawa i dla gości była podana.
Pan stolnik chciał zaraz iść do żony, ale ona dosłyszała już niezwykły skrzęt i domyśliwszy się, kto przyjechał, w chwilę później zbiegła na dół w narzuconej naprędce sukni, zdyszana, ze łzami radości w oczach i pełnemi uśmiechów ustami; poczęły się powitania, uściski i bezładna rozmowa, przerywana okrzykami.
Pan Wołodyjowski spoglądał ustawicznie na drzwi, w których znikła Basia, a w których lada chwila spodziewał się ujrzeć ukochaną Krzysię, promienną od cichej radości, jasną, z błyszczącemi
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/118
Ta strona została uwierzytelniona.