Ale nie powiedział tego głośno, tylko swoje śpiczaste wąsiki przyciskał tak długo do rąk atłasowych, że aż ślady czerwone na nich zostawił.
Basia, patrząc na to wszystko, umyślnie nagarnęła sobie płową czuprynę, by nikt wzruszenia jej nie dostrzegł, ale nikt na nią nie zwracał w tej chwili uwagi; wszyscy spoglądali na tamtą parę i nastało kłopotliwe milczenie.
Przerwał je pierwszy pan Michał.
— Noc mi w smutku i niepokoju zeszła — rzekł — bom wszystkich wczoraj widział, prócz waćpanny i takie mi okrutne wieści o niej powiedziano, że mi do płakania więcej, niż do snu było.
Krzysia, słysząc tak otwartą mowę, przybladła jeszcze mocniej, tak, że Wołodyjowski przez chwilę pomyślał, iż ją omdlenie chwyci, więc rzekł pośpiesznie:
— Musimy się w tej materyi rozmówić, ale teraz o nic nie będę więcej pytał, żeby się waćpanna uspokoić i ochłonąć mogła. Toć ja nie żaden barbarus, ani wilk jestem, a Bóg widzi, ile mam życzliwości dla waćpanny.
— Dziękuję! — szepnęła Krzysia.
Pan Zagłoba, stolnik i jego żona poczęli bezprzestannie zamieniać z sobą spojrzenia, jakby zachęcając się wzajemnie do rozpoczęcia zwykłej rozmowy, ale długo żadne nie mogło się jakoś na to odważyć, dopiero pierwszy pan Zagłoba zaczął:
— Trzeba — rzekł, zwracając się do przybyłych — żebyśmy pojechali dziś do miasta: Wre już tam przed elekcyą, jak w ukropie, bo każdy swego kandydata zaleca. Po drodze powiem waszmościom, komu, mojem zdaniem, powinniśmy dać kreskę.
Nikt się nie ozwał, więc pan Zagłoba potoczył osowiałem okiem naokoło, wreszcie zwrócił się do Basi:
— A ty, chrząszczu, pojedziesz z nami?
— Pojadę, choćby na Ruś! — odrzekła szorstko Basia.
I znów nastało milczenie. Na takich próbach klejenia rozmów które nie chciały się kleić, przeszło całe śniadanie.
Nakoniec uczestnicy wstali. Wówczas Wołodyjowski zbliżył się natychmiast do Krzysi i rzekł:
— Muszę z waćpanną samnasam pomówić.
Poczem podał jej ramię i wyprowadził ją do przyległej izby, do tej samej, która była świadkiem pierwszego ich pocałunku. Posadziwszy Krzysię na sofie, sam siadł przy niej i począł głaskać ją dłonią po włosach, jakoby głaskał małe dziecko.
— Krzysiu! — ozwał się wreszcie łagodnym głosem. — Zali ci konfuzya przeszła? Możesz-że mi spokojnie i przytomnie odpowiadać?
Jej konfuzya przeszła, a oprócz tego wzruszyła ją jego dobroć, więc poraz pierwszy podniosła na niego oczy.
— Mogę — rzekła cicho.
— Zali prawda, żeś ty się ofiarowała do zakonu?
Na to Krzysia złożyła ręce i poczęła szeptać błagalnie:
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/124
Ta strona została uwierzytelniona.