— Rety! ratujcie! Pan Michał pojechał zabić Ketlinga! Kto w Boga wierzy, niech leci za nim hamować! Rety! rety!
— Co ci jest, dziewczyno? — zawołał, chwytając jej ręce Zagłoba.
— Rety, pan Michał zabije Ketlinga! Przeze mnie krew się poleje, a Krzysia umrze, wszystko przeze mnie!
— Gadaj! — krzyknął, potrząsając nią Zagłoba. — Zkąd wiesz? Dlaczego przez ciebie?
— Bom mu w złości powiedziała, że oni się miłują, że Krzysia dla Ketlinga idzie za kratę. Kto w Boga wierzy, niech leci, hamuje! Jedź waćpan coprędzej, jedźcie wszyscy, jedźmy wszyscy!
Pan Zagłoba, nieprzywykły czasu w takich wypadkach tracić, wypadł na podwórze i natychmiast kazał zaprzęgać do karabona.
Pani stolnikowa chciała wypytywać Basię o zdumiewającą nowinę, ani się bowiem dotychczas domyślała jakichkolwiek między Krzysią i Ketlingem afektów, lecz Basia wypadła za panem Zagłobą, aby nad zaprzęganiem czuwać. Pomagała wyprowadzać konie, zakładać je do dyszla, nakoniec zajechała na koźle z gołą głową przed ganek, na którym dwaj mężowie, już przybrani, czekali.
— Wyłaź! — rzekł do niej Zagłoba.
— Nie wylazę.
— Wyłaź! mówię ci!
— Nie wylazę! Siadajcie, macie siadać, a nie, to sama pojadę!
— To mówiąc, zebrała lejce, a oni widząc, że upór dziewczyny znaczną mógłby spowodować mitręgę, przestali ją wzywać, by zlazła.
Tymczasem nadbiegł z biczem czeladnik, a pani stolnikowa zdołała jeszcze wynieść Basi szubkę i kołpaczek, bo dzień był chłodny.
Poczem ruszyli.
Basia pozostała na koźle; pan Zagłoba, pragnąc się z nią rozmówić, wzywał ją, by się przesiadła na przednie siedzenie, ale i tego nie chciała uczynić, może ze strachu, by jej nie łajano; więc musiał wypytywać zdaleka, a ona mu odpowiadała, nie odwracając głowy.
— Zkąd ty wiesz — rzekł — o tem, coś o tamtych dwojgu Michałowi powiedziała?
— Ja wszystko wiem!
— Czy Krzysia powiedziała ci cośkolwiek?
— Krzysia nic mi nie mówiła.
— To może Szkot?
— Nie, ale ja wiem, że on dlatego do Anglii wyjeżdża. Wszystkich wywiódł w pole, prócz mnie.
— Zadziwiająca rzecz! — rzekł Zagłoba.
A Basia:
— Waćpana to robota; nie trzeba ich było ku sobie popychać.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/128
Ta strona została uwierzytelniona.